Po finale Euro najdłużej bawił się... Londyn
Już późnym popołudniem na wiecznie zatłoczonym Leicester Square gromadziły się grupki włoskich i hiszpańskich kibiców, z pomalowanymi w narodowych barwach twarzami, przystrojonych we flagi. W atmosferze zabawy licytowały się, kto wygra mecz, jednak zgodnie i bez większych sporów kierowały się później w wąskie uliczki Soho, szukając lokali z telewizorami.
Tradycyjnie największym wzięciem cieszyły się puby, gdzie można było zobaczyć na stojąco i wielkim ścisku transmisję finału. W tłumie szybko nawiązywały się nieoczekiwane znajomości, a przede wszystkim współpraca. Z braku możliwości przesuwania się w stronę baru konieczne było składanie zamówień metodą "głuchego telefonu" oraz zaufanie. Z ręki do ręki przekazywano sąsiadowi funty, a ten podawał następnemu, aż pieniądze trafiały do obsługi lokalu.
Chwilę później w drodze powrotnej wędrowała szklanka z piwem, Pimm'sem, whisky czy innym trunkiem, czasem nieznacznie nadpita, bowiem w tłumie i w wysokiej temperaturze w pomieszczeniu wszyscy skarżyli się na suchość w gardle. Pogłębiały ją okrzyki i komentarze w kwestii fatalnej gry Włochów i coraz śmielszych ataków Hiszpanów, którzy już przed udaniem się do szatni na przerwę zdołali rywalom strzelić dwie bramki.
Każdy gol powodował ogólną euforię i coraz większe osamotnienie nieco mniej licznych kibiców włoskich. Pierwsze 45 minut minęło, więc pojawiła się okazja wypalenia papierosa. Znaczna część kibiców wyszła więc przed puby, całkowicie blokując ruch w ciasnych uliczkach.
"Jaki jest wynik?" - woła z okna samochodu londyński taksówkarz, który zupełnie nie przejmował się tym, że nie może przebić się przez tłum wylegający na ulice. "2:0 dla Hiszpanii" - słyszy gwarną odpowiedź, która jest zaledwie wstępem do tańca radości i hiszpańskich śpiewów czerwono-żółtych fanów futbolu.
Na wąskich chodnikach siedzą urodziwe, ale smutne, zwolenniczki włoskiej drużyny, niektóre mają łzy w oczach, ale niedługo. Zaraz zostają obstąpione przez hiszpańskich kibiców, próbujących je pocieszyć, a czasem nawet przytulić.
Po mniej więcej kwadransie następuje nagłe ożywienie i wszyscy z powrotem starają się wcisnąć do ciasnych pubów wraz z gwizdkiem sędziego, rozpoczynającym drugą połowę meczu. Znowu ciasnota, cierpkie gorące powietrze, ale i coraz bardziej luźna atmosfera. Im bliżej do końca - a wynik 4:0 oznacza, że królami piłkarskiej Europy podobnie jak cztery lata temu, będą Hiszpanie - tym bardziej widać swoisty sojusz ponad podziałami między kibicami przeciwnych drużyn.
Lawinowo rośnie też grono chętnych do pocieszania uroczych ciemnowłosych "kibicek" włoskich, roztaczających ujmujące, choć pełne żalu, spojrzenia. Gdy na ekranie telewizora piłkarze hiszpańscy cieszą się, przekazując sobie puchar, nawet nie wiedzą, że dają sygnał do międzynarodowej fiesty w Chinatown.
Tłum rozbawionych kibiców rozlał się po uliczkach Soho i West Endu, głośno informując świat, kto jest nowym - a właściwie starym - piłkarskim mistrzem Europy. Jednak wieści o tym wyraźnie go wyprzedziły, szczególnie w tzw. "czerwonym trójkącie", słynącym z licznych sex shopów i przybytków płatnej rozkoszy. Panie zapraszające do środka potencjalnych klientów zachęcają "dziś Hiszpanie mają zniżkę".
Jednak uradowany tłum raczej w komplecie dociera na Leicester Square, a powiększając się o kolejne grupki trafia na Trafalgar Square, gdzie w niedzielę był "Dzień Kanady". Chociaż dopiero co skończył się tam koncert, ludzie i tak bawili się dobrze przez pół nocy, a w niektórych miejscach nawet do wczesnych godzin rannych.
Kiedy radość kibiców zaczęła przegrywać z potrzebą snu, zaczęło się ogólne sprzątanie miasta, które w poniedziałek rozpoczyna kolejny zwykły tydzień tętniącej życiem metropolii.