Konrad Piechocki dla „Wprost”: Po 24 latach w Skrze Bełchatów zasłużyłem na odrobinę szacunku
Kibice PGE Skry Bełchatów w sezonie 2022/2023 przeżyli już wiele. Część z nich podchodzi do każdego sezonu z nadzieją, że będzie on taki sam jak te, które klub z województwa łódzkiego kończył na najwyższym stopniu podium. Obecne rozgrywki mocno rozczarowany nawet tych najbardziej wyrozumiałych sympatyków. Plan z Joelem Banksem na stanowisku trenera nie wypalił, przez co drużyna przez większość fazy zasadniczej mocno zawodziła. Obecnie, po uregulowaniu zależności, zespół prowadzony przez Andreę Gardiniego prezentuje się znacznie lepiej (Skra wygrała m.in. z ZAKSĄ Kędzierzyn Koźle i Jastrzębskim Węglem) i wciąż zachowuje szansę na awans do play-offów.
Problemy PGE Skry Bełchatów
Formie Skry nie pomagały również piętrzące się sprawy pozasportowe. Przez wiele tygodni kibice siatkówki czytali kolejne informacje o problemach finansowych czy walkach o wpływy z polityką w tle. Apogeum kryzysu przyszło na przełomie lutego i marca, gdy niezadowolenie z pracy i wyników wyraził główny sponsor zespołu. W Skrze doszło do mocnego tąpnięcia, o czym najmocniej świadczy odejście Konrada Piechockiego.
Słynny prezes był postacią związaną z klubem od początku jej obecności na najwyższym szczeblu ligowym. Współtworzył wszystkie sukcesy Skry, na które składają się 32 medale, w tym dziewięć złotych za mistrzostwa PlusLigi. Przy okazji rewanżowego meczu półfinału Pucharu CEV z Modeną, Piechocki oficjalnie pożegnał się z kibicami po 24 latach pracy. W emocjonalnej rozmowie z „Wprost” legendarny sternik zdradza kulisy ostatnich miesięcy w klubie.
Wywiad z Konradem Piechockim, byłym prezesem PGE Skry Bełchatów
Michał Winiarczyk, („Wprost”): Jakim uczuciem darzy pan piłkę nożną?
Konrad Piechocki: Generalnie jestem człowiekiem, który kocha sport. Jest mi on bliski od zawsze, a piłka nożna szczególnie, bo za młodu ją trenowałem. Grałem w Pogoni Szczecin u trenera Baniaka, jak i w Arkonii Szczecin u Henryka Wawrowskiego. Mam do niej ogromny sentyment.
Zastanawiam się, w jaki sposób siatkówka wygrała i związał się z nią pan już na połowę życia.
Pomimo treningów piłkarskich, zawsze lubiłem różne dyscypliny sportu. Nie uprawiałem mocno siatkówki, m.in. ze względu na niski wzrost. Z 176 centymetrami nie miałem co próbować. Doznałem kontuzji, która zakończyła grę w piłkę. Babcia zawsze mówiła: „Ucz się, bo Boniek jest tylko jeden” (śmiech). Postawiłem więc na edukację, a gdy przeprowadziłem się do Bełchatowa, to zająłem się między innymi treningami z grupą młodzieżową Skry. W 1999 roku zgłosiłem się do konkursu na menedżera klubu, bo wcześniej zarządzali nim osoby związane stricte z elektrownią. Chcieli bardziej sprofesjonalizować klub. Po zdobyciu pracy zostałem w zespole na blisko ćwierć wieku.
Przez 24 lata pracy poznał pan siatkówkę z wielu stron. Dziś patrzy pan na nią w ten sam sposób co w 1999 roku?
Tkwi we mnie jeszcze wiele emocji, więc trudno mi podać konkretną, chłodną odpowiedź. Praca w Skrze nigdy nie była dla mnie zwykłą pracą, a możliwością pielęgnowania pasji do sportu. Nie chodziłem tam za karę, niecierpliwie czekając na wypłatę dziesiątego każdego miesiąca. Z pewnością przez lata wpadłem w jakąś rutynę, ale specyfika otoczenia, w jakim przebywałem, cały czas dostarczała wielu wyzwań. Klub sportowy to nie fabryka śrubek. Tutaj non stop pracuje się z ludźmi, a jak wiadomo każdy człowiek jest inny.
Pamiętam, jak pytano się po trzecim, czwartym mistrzostwie Polski, czy nie nudzi mi się zdobywanie kolejnego złota. Za każdym razem odpowiadałem, że nie, bo każdy lubi wygrywać, a do każdego z tych wielkich sukcesów prowadziły różne drogi. Pewne schematy istnieją, ale trzeba je ciągle dostosowywać do zmieniających się warunków.
Dziś, po latach, wciąż czuję się chętny do pracy. Jeszcze się nie wypaliłem. Jestem człowiekiem pozytywnie patrzącym na życie. Nie chcę zbytnio wspominać złych sytuacji z przeszłości, bo nikt z nas nie ma na nie już wpływu. Doświadczenie ze Skry pozostanie we do końca życia. Podejrzewam, że za jakiś czas będę na ten okres patrzył inaczej niż dziś.
Jak się panu żyło w pierwszych dniach po zakończeniu pracy w Skrze?
Odruchów Pawłowa nie miałem. Nie jechałem z automatu każdego ranka do klubu (śmiech). Mówiąc poważnie, trudno przejść obojętnie obok ostatnich tygodni. Spędziłem w jednym miejscu połowę dorosłego życia. Czuję się dziś trochę nieswojo, ale nie mam pustki. Pierwsze dni były trudne. Teraz z każdym dniem próbuje nabrać większego dystansu do minionych wydarzeń. W końcu patrzę na to też z mojej perspektywy, zwykłego człowieka.
Całymi dniami żyłem z dużą dawką stresu, będąc pod nieustanną oceną innych. Stanowisko prezesa to funkcja publiczna, a kibic klubu zawsze ma prawo do swojej opinii. Mam teraz chwilę oddechu. Mogę zastanowić się, gdzie popełniłem błędy, bo z pewnością je robiłem. Odetnę się na moment od pracy, skupię się na rodzinie i nabiorę nowego spojrzenia. Otrzymałem dużą życiową lekcję, lecz wierzę, że wyjdę z niej mocniejszy.
Dużo wiadomości spłynęło do pana od czasu ogłoszenia rezygnacji z pracy?
Tak i muszę przyznać, że w wielu przypadkach pozytywnie się zaskoczyłem. Łącznie to setki SMS-ów i rozmów od wielu osób ze środowiska siatkarskiego. Otrzymałem słowa wsparcia nawet od osób, które raczej za mną nie przepadały. Dodatkowo widzę również wyrazy sympatii na ulicy. Po meczu z Modeną ludzie kłaniają się i dziękują za pracę. Doceniam każdy taki gest. To oznaka szacunku, że ja, Konrad Piechocki, też się zapisałem w historii 32 medali Skry Bełchatów.
Nie czuje pan żalu w związku z okolicznościami odejścia? Od tygodni byliśmy świadkami doniesień medialnych o problemach finansowych klubu. Do tego doszedł mocny komunikat prasowy sponsora głównego, sprawa potencjalnego audytu czy choćby to, co widzieli wszyscy – słabe wyniki sportowe.
Nie ma się co roztkliwiać. Nie analizuję rzeczy, na które nie mam wpływu. Oczywiście, teraz mogę powiedzieć wprost, że te problemy istniały. Występowały już od dłuższego czasu. Wiem, że jako prezes Skry popełniłem błędy. Chcę teraz to przemyśleć i wyciągnąć wnioski. Mam jednak wewnętrzne poczucie, że odszedłem z klubu z podniesioną głową. Nie zostawiłem za sobą spalonej ziemi. Skra Bełchatów zostanie w moim sercu do końca życia. Zawsze będę życzył jej jak najlepiej. Wierzę, że wkrótce ustabilizuje się finansowanie klubu i znów będzie profesjonalnie zarządzany.
Liczę, że poza wszystkimi działaniami pozasportowymi poprawią się także wyniki zespołu. Wykonałem dużo pracy związanej z budową drużyny na kolejny sezon. Obecny rynek transferowy w siatkówce jest bardzo trudny. Dobrze wiemy, że negocjacje zaczynają się już w listopadzie.
Musiałem pracować z naruszoną wiarygodnością Skry w środowisku. Do przestrzeni medialnej przedostały się już nazwiska nowych siatkarzy. Nie wiem czy moja droga będzie dalej kontynuowana, ale nie mam poczucia, że wyrządziłem klubowi jakąś krzywdę.
Można powiedzieć, że Skra Bełchatów 2023/2024 to jeszcze pana pomysł?
Nie chciałbym tak tego określać. Ja byłem tylko jedną z osób, która nakreśliła kierunek. Wprowadziliśmy coś, co dopiero raczkuje w siatkówce – stanowisko dyrektora sportowego. Postawiliśmy na człowieka mocno związanego z bełchatowskim środowiskiem, który zna świetnie siatkówkę z perspektywy zawodnika. Chodzi mi tu o Roberta Milczarka. To z nim i z trenerem w trójkę pracowaliśmy nad nowym składem. Czy nasza koncepcja wejdzie w życie w niezmienionym kształcie? To już pytanie nie do mnie.
Czuje się pan ofiarą politycznych gierek?
Nie patrzę na to w ten sposób. Dzisiaj jestem już w innym położeniu niż kilka tygodni temu. Zamknąłem pewien etap w swoim życiu. Liczy się dla mnie to, co przyniesie przyszłość.
W rozmowie z portalem lodzkisport.pl powiedział pan: „Wierzę, że klub będzie zarządzany przez kompetentnych ludzi”. Czy Piotr Bielarczyk i Radosław Marzec zasługują na takie miano w pańskich oczach?
Trudno mi się na ten temat wypowiedzieć, bo nie wiem jak docelowo ma wyglądać struktura klubu. Z tego co słyszymy, to obecna funkcja pana mecenasa Bielarczyka jest tymczasowa. Nikt nie może przewidzieć w stu procentach jak będzie wyglądała przyszłość Skry.
Po informacji o pańskim odejściu znalazły się pieniądze na uregulowanie zaległości względem siatkarzy, a zespół gra znacznie lepiej. Naprawdę nie czuje się pan wypchnięty ze Skry? To wygląda na sytuację, w której miał pan wybór – albo odejść, albo próbować pracować dalej z ogromnym ryzykiem upadku klubu i życia z łatką „grabarza Skry”.
Nie ma to już większego znaczenia. Zarówno teraz, jak i w ostatnich miesiącach pracy starałem się patrzeć optymistycznie na wszystkie sytuacje. Kończąc odpowiedź, powiem tylko ogólnie: wydaje mi się, że po 24 latach spędzonych w klubie zasłużyłem na odrobinę szacunku.
Syn Kacper kilka dni temu opublikował zdjęcie z panem na Instagramie, dodając do niego zdanie: „Dziś wydaje mi się, że wygrałeś dużo więcej – życie pozwoliło ci zweryfikować ludzi”.
W pełni się zgadzam z jego słowami. Okres ostatnich tygodni pracy dał wiele do myślenia. Zobaczyłem obraz siebie w oczach innych ludzi. Zastanawiałem się, czy szanowano mnie tylko dlatego, że byłem prezesem klubu czy dlatego, że byłem normalnym człowiekiem funkcjonującym z pewnymi stałymi wartościami. Zweryfikowałem w ten sposób wiele osób.
Zawiódł się pan na kimś?
Oczywiście, taka jest brutalność życia. Pewni ludzie jeszcze bardziej urośli w moich oczach, a na pewnych… no cóż, zawiodłem się.
Przez lata wiele mówiło się o Kacprze, panu i tym, że jako syn prezesa ma lepiej, bo pan go ciągle sztucznie pompuje. Może pańskie odejście mu pomoże, bo zniknie argument o rodzicielskiej relacji w klubie?
Bardzo cieszę się, że poruszamy ten wątek. Wierzę głęboko, że będzie tak, jak pan sugeruje. Nie można całe życie udowadniać, że nie jest się wielbłądem. Często mówiło się, że Kacper miał najcięższą koszulkę w lidze, bo z tyłu widniało nazwisko Piechocki. Pamiętajmy, że on był częścią Skry, gdy ta zdobywała ostatnie mistrzostwo Polski. Co więcej, złoto to jest jego duża zasługa, bo prezentował bardzo dobrą formę. Drużyna na czele ze Srećko Lisinaciem spisywała się wtedy fantastycznie, a Kacper świetną grą zapracował na powołanie do reprezentacji Polski.
Pomimo upływu lat co rusz w przestrzeni pojawiał się wspomniany przez pana stały argument. Gdy Skra wygrała, to nic nie mówiono, ale gdy przegrywała, to winny znajdował się momentalnie i zawsze był to Kacper. Być może teraz będzie mu łatwiej. Wiem, że on też przeżywa teraz trudny czas. Ambitna pogoń za piłką w dniu urodzin, do tego niewiadoma przyszłość sprawia, że teraz mierzy się z wieloma wyzwaniami. Trzymam kciuki, żeby wrócił do pełni zdrowia po kontuzji łokcia i znów prezentował się na boisku z dobrej strony.
Jak wyglądałaby pańska kariera w Skrze, gdyby nie było w niej Mariusza Wlazłego?
W świadomości kibiców z najlepszymi czasami Skry Bełchatów kojarzy się dwie osoby. Pierwszą jest Mariusz Wlazły, główny realizator sukcesów na boisku. Wiem, że może być to różnie odebrane, ale tą drugą jest Konrad Piechocki jako organizator tego wszystkiego. Nie możemy sobie wyobrazić, jak wyglądałaby dawna Skra bez Mariusza, bo tego się już nie cofnie. Widziałem jego rozwój od 19. roku życia przez praktycznie całą sportową dorosłość. Dla mnie zawsze będzie kimś więcej niż tylko byłym siatkarzem, z którym współpracowałem. Ma stałe miejsce w moim sercu do końca życia.
Mówił pan na początku rozmowy, że nie czuje się wypalony. Widzi się pan w innym polskim klubie siatkarskim?
Jest za wcześnie, by o tym mówić. Trudno mi prognozować, jak może wyglądać przyszłość.
Scenariusz, w którym przyjeżdża pan do hali Skry, reprezentując inny zespół i nie trzyma kciuków za zespół z Bełchatowa, jest nierealny?
Nigdy nie mów nigdy.