„Ania” czyli bajkowa opowieść o miłości aktorki i piłkarza, w której wybuchy śmiechu mieszają się ze łzami

„Ania” czyli bajkowa opowieść o miłości aktorki i piłkarza, w której wybuchy śmiechu mieszają się ze łzami

Anna Przybylska i Jarosław Bieniuk
Anna Przybylska i Jarosław BieniukŹródło:Newspix.pl / TEODOR KLEPCZYNSKI
Ich miłość była jak z filmu. Ona, piękna i zdolna aktorka, której kariera wystrzeliła po roli Marylki w serialu „Złotopolscy”. On przystojny jakby wycięty z żurnala, piłkarz Amiki Wronki i reprezentacji Polski. Tę bajkę brutalnie przerwał nowotwór trzustki, na który Anna Przybylska zmarła 5 października 2014. Jarosław Bieniuk wychowuje trójkę ich dzieci.

Na ekrany kin właśnie wszedł film dokumentalny „Ania”. Opowiada o życiu Przybylskiej, o jej karierze aktorskiej, o jej związku z Bieniukiem, o wspólnym wychowywaniu dzieci, o tym, co to znaczy być partnerką piłkarza. I oczywiście o tym, jak ciepłą i wesołą osobą była Ania.

Podróż przez życie

Wrażliwy widz, oglądając ten film na zmianę, to śmieje się, to płacze ze wzruszenia. Bo we wspomnieniach aktorów, reżyserów, przyjaciół i rodziny sypią się zarówno anegdoty, jak i opowieści tak mocne, że ściskają za gardło i toczą do oczu łzy. Kapitalnym uzupełnieniem tych opowieści są archiwalne filmy rodzinne, kręcone amatorską kamerą głównie przez Bieniuka. W tych ujęciach widzimy Anię w najróżniejszych sytuacjach domowych. Są żarty, wygłupy, śmiechy, a czasem nerwy lub irytacja. Widzimy bohaterkę, gdy jest wesoła, widzimy, gdy jest smutna, albo wręcz wściekła, gdy próbuje przeganiać sprzed domu paparazzich, którzy polują na jej zdjęcie z okresu choroby, gdy informacja o nowotworze stała się już publicznie znana.

Razem z autorami filmu Michałem Bandurskim i Krystianem Kuczkowskim (panowie zrobili świetną robotę) odbywamy podróż przez życie Przybylskiej i Bieniuka. Byli ze sobą od 1999 roku, a te ich wspólne 15 lat życia oglądamy na ekranie tylko przez półtorej godziny. Tylko, bo film mija w okamgnieniu, żadnej nudy. Dużo się dzieje. Od bohaterki nie można oczu oderwać. Nieważne czy to sytuacja oficjalna, czy nie, czy Ania jest ubrana elegancko, czy w jakieś dresy, zawsze jest sobą. I nie da się jej nie lubić. Bierze życie takim, jakie jest. A kiedy złośliwy los każe jej się brutalnie żegnać z Jarkiem i trójką małych dzieci, ona robi to z klasą i godnością. Odchodzi, jakby wybierała się jedynie w długą podróż.

Film jest dobry, a sympatia do Przybylskiej nadal ogromna. Pewnie dlatego w weekend otwarcia wybrało się na niego ponad 122 tysiące widzów. To znakomity wynik, jeden z najlepszych spośród wszystkich filmów dokumentalnych, jakie kiedykolwiek w Polsce wprowadzono do kin. Czy potrzeba lepszej rekomendacji?

Spojrzenia sąsiadek

Kibic sportowy z łatwością wychwyci w filmie wszystkie wątki związane z futbolem. Swego czasu nasi bohaterowie zostali okrzyknięci polskimi Beckhamami. Sami śmieli się z tego porównania na wyrost, bo Jarek nie był nigdy tej klasy piłkarzem, co David, a Ania nigdy nie robiła z siebie takiej gwiazdy, jaką była Victoria. Co więcej, na początku kariery piłkarskiej Bieniuka Ania, zamiast chodzić po czerwonym dywanie na festiwalach filmowych, częściej pojawiała się na chodnikach i uliczkach maleńkich Wronek. Ta wielkopolska mieścina słynęła z tego, że było tam więzienie i znana fabryka – Amica, produkująca kuchenki, lodówki i inny sprzęt AGD. By się lepiej wypromować na polskim rynku, firma postawiła na reklamę poprzez sport. We Wronkach powstał nowoczesny stadion z hotelem i restauracją. No i stworzono tam profesjonalną drużynę – Amicę Wronki, wtedy jedną z najlepszych w kraju.

Poza fabryką, więzieniem i stadionem, niewiele więcej we Wronkach było. Przybylska, gdy przeprowadzili się tam z Bieniukiem, wzbudzała nie lada sensację starszych sąsiadek. Rano obserwowały z okien spacerującą z wózkiem Anię, a wieczorem mogły ją podziwiać na ekranach telewizorów. Bieniuk szybko dostał w drużynie pseudonim „Marylka”, bo ich związkiem żyła cała Polska. Wtedy nie było jeszcze plotkarskich portali, a pojęcie „celebryci” nie istniało, ale ich wspólne zdjęcia wręcz wylewały się z kolorowych tygodników.

Za nim nawet na koniec świata

Osobiście poznałem Bieniuka w 2005 roku, gdy z reprezentacją Polski, prowadzoną przez Pawła Janasa, polecieliśmy na mecz z kadrą USA do Chicago. Pamiętam, że w autokarze Biało-czerwonych w każdej wolnej chwili podśpiewywał coś głośno, albo śmiał się też na cały głos. Otwarty, kontaktowy, bardzo wesoły człowiek.

Źródło: WPROST.pl