Mariusz Wlazły dla „Wprost”: Skra? Trudno mówić o miejscu, w którym spędziłem tyle lat, jako o obcym

Mariusz Wlazły dla „Wprost”: Skra? Trudno mówić o miejscu, w którym spędziłem tyle lat, jako o obcym

Mariusz Wlazły
Mariusz Wlazły Źródło:Newspix.pl / Michał Nowak
Gdy debiutował w PlusLidze, na ekrany kin wchodziła trzecia część serii „Matrix”, w piłkarskiej Ekstraklasie występował Świt Nowy Dwór Mazowiecki, a słynny samolot Concorde ostatni raz wzbił się w powietrze. Do 507 spotkań na najwyższym szczeblu ligowym, Mariusz Wlazły dopisał 508., tym razem ostatnie. Legenda nie tylko polskiej, ale i światowej siatkówki w rozmowie z „Wprost” wspomina sportowe przygody, osiągnięcia, ale także i lekcje.

Jaka relacja łączy go dziś z PGE Skrą Bełchatów? Dlaczego nie chciałby powtarzać finału Ligi Mistrzów 2012? Czym rozczarował swojego syna? Złoty medalista i MVP mistrzostw świata 2014 oraz autor wielu siatkarskich wspomnień milionów Polaków żegna się z profesjonalną karierą, by rozpocząć nowy etap życia.

Michał Winiarczyk, „Wprost”: Na studiach młodzi, w klubie młodzi. Przebywanie w środowisku o kilka lub kilkanaście lat młodszym odmładza czy jeszcze bardziej utwierdza w liczbie, jaką ma w dowodzie?

Mariusz Wlazły: Trudno mówić o odmładzaniu. Patrzę na nich i widzę jak inaczej postrzegają rzeczywistość. Ich perspektywa na wiele spraw jest zupełnie odmienna od mojej. To mnie mocno rozwija zmuszając do ciągłego aktualizowania danych o ich sposobie myślenia. Moje znacznie większe doświadczenie życiowe zderza się z ich mniejszym. Przez co jasno widać, że jestem… o jakiś czas starszy. (śmiech)

Czego może się pan od nich nauczyć?

Inaczej niż ja zbierają informacje i rozwiązują problemy. Ja w ich wieku nie miałem takich możliwości, bo rzeczywistość, w której dorastałem była po prostu inna. Oczywiście, jak miałem te 20 lat, to ówczesna starsza generacja myślała pewnie podobnie o nas. Dzisiaj, z poziomu chociażby telefonu, mamy dostęp do wszystkich niezbędnych informacji. Jednak ta dostępność ma swoje pozytywne i negatywne strony. Sporym wyzwaniem jest krytycyzm w ocenie danych i odpowiednia selekcji informacji.

Był pan dla siebie dobrym psychologiem w trakcie kariery siatkarskiej?

Przez te wszystkie lata bardzo dobrze poznałem siebie i swój organizm. Pomogła mi w tym duża samoświadomość. Jednak z doświadczenia wiem, że czasem trudno jest pracować samemu ze sobą. Popadamy w schematy myślowe i nie jesteśmy samokrytyczni, w sposób stereotypowy podchodzimy do problemów. Jesteśmy przekonani o własnej racji i nieomylności. Potrzebna jest perspektywa kogoś innego, dzięki komu dopuścimy do głosu także inne informacje, niekoniecznie zgodne z naszym utartym sposobem myślenia.

Kiedy zrozumiał pan, że jest pan dobrym siatkarzem?

Dość wcześnie zdałem sobie sprawę ze swoich umiejętności. Wraz z upływem czasu i rozwojem kariery zmieniał się jednak mój poziom świadomości. Gdy doszły sukcesy, to w pierwszej kolejności moja świadomość odnosiła się do realizacji celów drużynowych, a potem zdałem sobie sprawę z tego, że w ten sposób osiągam też swoje własne cele. Im ta świadomość stawała się pełniejsza, tym bardziej wzrastało moje poczucie własnej wartości. W pełni uświadomiłem to sobie kilka lat temu.

Jak można opisać pańską obecną relację ze Skrą Bełchatów?

Spędziłem tam wiele lat, mam wiele fajnych wspomnień. Nie zapomnę ciekawych doświadczeń i ludzi. Bełchatów zawsze będzie wzbudzać we mnie sentyment. To, co dzisiaj łączy mnie z klubem, można określić mianem zawieszonej znajomości. Cały czas jesteśmy w kontakcie. Trudno mówić o miejscu, w którym spędziłem tyle lat, jako o obcym. Do dziś ze Skrą związani są moi znajomi, więc Bełchatów w jakiś sposób wciąż jest obecny w głowie.

Pamiętam żarty w Bełchatowie mówiące, że były prezes miał trójkę dzieci – dwójkę rodzonych i Mariusza Wlazłego. Z kolei w niedawnej rozmowie z TVP Sport rzuciło mi się w oczy to, że nazywał pan Konrada Piechockiego per „pan Piechocki”.

Może ktoś się dopuścił takiego stwierdzenia. Ja nie słyszałem.

instagram

„W świadomości kibiców z najlepszymi czasami Skry Bełchatów kojarzy się dwie osoby. Pierwszą jest Mariusz Wlazły, główny realizator sukcesów na boisku. Wiem, że może być to różnie odebrane, ale tą drugą jest Konrad Piechocki jako organizator tego wszystkiego” – powiedział mi były prezes Skry, gdy niedawno z nim rozmawiałem. Zgodzi się pan?

Wypełniałem swoje obowiązki najlepiej jak potrafiłem. Zawodników w sportach zespołowych wyróżnia umiejętność dobrego nawiązywania relacji interpersonalnych, a to przekłada się na sukcesy. Nie bez przyczyny często się mówi, jak ważna jest atmosfera w zespole. Ona pozwala w newralgicznych sytuacjach przechylić szalę na swoją stronę czy przetrwać trudne momenty. Byłem kapitanem Skry przez wiele lat. Między innymi na mnie spoczywała odpowiedzialność za kreowanie dobrej atmosfery w szatni i dbanie o relacje siatkarzy. Jednak to nie jest tak, że sukces w siatkówce jest zasługą jednego człowieka. Miałem szczęście być w takich konfiguracjach zespołu, które pozwalały na budowanie życzliwej atmosfery. Jeżeli rozpatrujemy zacytowane słowa w stosunku do mnie, to powiedzmy, że mogę się z tym zgodzić. W przypadku pana Piechockiego nie chciałbym się wypowiadać.

W rozmowie z plusliga.pl opowiadał pan, że grając w Skrze zdarzało się panu być jedną nogą w innym klubie.

Tak.

Może pan wskazać dokładny moment, w którym był pan najbliżej odejścia?

To był sezon, w którym grałem jako przyjmujący. Na następny rok byłem już jedną nogą w klubie z Turcji.

Kiedyś mocno nie lubił pan grać na przyjęciu…

Bo to nie jest moja pozycja.

Ale w Treflu niedawno się zdarzało na niej wystąpić.

Czasami trzeba podejmować decyzje dla dobra zespołu. Mieliśmy problemy z kontuzjami. Odpadł Piotr Orczyk, później wypadł Jan Martinez Franchi i Kuba Czerwiński. Został nam jeden sprawny przyjmujący i dwóch, którzy musieli borykać się z urazami. Jako że z pozostałych siatkarzy w drużynie mi było najbliżej do pozycji przyjmującego, to przekwalifikowałem się na krótki okres. Chciałem, aby trener miał możliwość rotacji na pozycji w trakcie meczu. W normalnej sytuacji, gdy nie było takich wypadków losowych, to unikałem przyjęcia.

Czuję pan lekką satysfakcję z tego, jaki wpływ wywarł na reprezentację Polski?

Cieszy mnie, że pomimo dużej różnicy zdań w pewnym momencie mojej kariery, sytuację potraktowano z należytą powagą. Naprawiono wiele rzeczy, które nie działały dobrze. W kontekście kadry – uważam to za mój największy sukces osobisty. Gdy mówimy o ukształtowaniu polskiej siatkówki, to ja zawsze byłem tylko jedną z licznych jej części. Każdy z kolegów, który grał ze mną w reprezentacji, odcisnął piętno na jej budowie. Mogę to podsumować tak, że czuję się częścią grupy, która wywarła ten wpływ.

Ale musiał pan swoje przeboleć. Sporo kibiców nie rozumiało powodów pańskiej decyzji. Podczas meczów padały np. hasła o „skarpetkach dla Wlazłego”.

Nie będę teraz mówił, że było lekko. Wręcz przeciwnie, trudno się z tym żyło. Z czasem jednak sprawy zostały w pełni zrozumiane. Była to konsekwencja dezinformacji. Nie mam dziś złych emocji do tamtych sytuacji. Zrozumiałem, że kibice nie znali prawdy. Gdyby znali, to pewnie wielu z nich dwa razy by się zastanowiło przed wydawaniem opinii. Prościej było wydać osąd na podstawie tego, co mówiła większość.

Kibice nie znali pełnego obrazu, ale PZPS swego czasu nie potrafił pana zrozumieć. Istniał przekaz, że panu ciągle coś nie pasuje i tylko wybrzydza.

Kwestie, które podnosiłem podczas tych historycznych dyskusji nie były błahe. Dotyczyły naszego zdrowia i życia zawodowego. Jeśli ktoś mówi, że wybrzydzałem, to kompletnie się z tym nie zgadzam.

Jakie emocje wywołują w panu mistrzostwa świata 2014?

To przyjemne wspomnienia. Czułem satysfakcję, że mogliśmy odnieść ten sukces w naszym kraju. Od lat mamy świetnych kibiców, którzy tworzą świetne widowiska. W trakcie turnieju czuć było fantastyczną atmosferę. W niewielu miejscach na świecie można przeżyć podobne emocje, z tego względu, że stoją za nimi ludzie. Kibice siatkarscy to sympatyczni ludzie, którzy mocno wspierają zawodników. Z perspektywy siatkarza da się to odczuć. Pamiętam wiele sytuacji ze spotkań, gdy nie szło nam tak, jak powinno. Wsparcie z trybun sprawiało, że dostawaliśmy dodatkowych mocy, a wynik zmieniał się na naszą korzyść. Tamten turniej był niezapomnianą imprezą, począwszy od meczu otwarcia na Stadionie Narodowym, skończywszy na wielkim finale w Spodku.

instagram

Jak bym zadał pytanie o mecz, który chciałby pan zagrać jeszcze raz, to bardziej by się pan skłaniał ku finałowi Ligi Mistrzów 2012 czy finałowi mistrzostw świata 2006?

Żadnego ze spotkań, które rozegrałem, nie chciałbym powtarzać. Każdy przegrany lub wygrany mecz dawał mi unikalną wiedzę i doświadczenie. Otrzymywałem motywację do działania, możliwość rozwoju. Być może bez tych wszystkich ważnych przegranych meczów… nie byłoby mnie dzisiaj tutaj?

Sam pan wspominał, że finał z Zenitem w Łodzi i błąd sędziego w tie-breaku długo panu siedział w głowie.

Takie sytuacje tkwią w człowieku, szczególnie tuż po meczu. Prawda jest taka, że człowiek nic już z tym nie może zrobić. Jedyne co zostaje, to spojrzeć na tę sytuację z innego punktu widzenia. Podszedłem do tego empatycznie i zrozumiałem, że każdy człowiek popełnia błędy. W założeniu mało kto popełnia je intencjonalnie, tym bardziej sędzia. Nie mam dziś do nikogo pretensji. Mam jednak nadzieję, że jeszcze rzadziej będziemy świadkami podobnych sytuacji w sporcie.

Uważa się pan za perfekcjonistę.

Zgadza się.

Czy zbytni perfekcjonizm nie jest szkodliwy?

W pierwszym, ogólnym rozumieniu tego słowa ma pan rację. Chociaż uważam, że mi perfekcjonizm pomagał. W połączeniu z ambicją, zawziętością pozwalał osiągać wielkie cele. Oczywiście nie za wszelką cenę. Jednak na perfekcjonizm można patrzeć podobnie jak na stres. Dzieli się na eustres i dystres. Pierwszy mobilizuje do działania i szukania rozwiązań. Aktywizuje pozytywne aspekty naszego funkcjonowania. Drugi przynosi lęk i wycofanie. Jest bardziej negatywny. Perfekcjonizm też ma takie dwie strony. Zawsze staram się korzystać z tej pozytywnej części, mobilizującej, a nie destruktywnej.

Rozmawiamy o psychologii, a co z fotografią? Znajduje pan czas na swoją pasję?

Ostatnio niestety nie.

W książce „Ludzie ze złota” mówił pan, że najbardziej lubi tę czarno-białą.

Jest bardzo prosta w odbiorze. Ma małą paletę barw, ale za to dużą gamę szarości. Żeby czarno-białe zdjęcie zaciekawiło odbiorcę, musi być zachowana dobra kompozycja i gra świateł. Tutaj człowiek dostrzega więcej szczegółów, na które prawdopodobnie nie zwróciłby uwagi w fotografii kolorowej.

Po tym co pan mówi, zastanawiam się, czy podobnie nie jest z siatkówką. Niby chodzi o to, by wygrać trzy sety, ale droga do sukcesu może być różna. Mecz może mieć różne „odcienia”.

Dokładnie, ma pan rację. Wydaje mi się, że najważniejsza jest droga, a nie to, co czeka nas na samym końcu. Dobry finisz jest efektem wcześniejszej pracy. W sporcie nie można założyć, że jak się solidnie przepracuje dany okres treningowy, to na sto procent spełni się zakładany cel. Dostajemy co najwyżej możliwość osiągnięcia tego celu. Często już droga, którą kroczymy ku naszemu celowi, dostarcza wiele przyjemności.

Cel jest wierzchołkiem góry, a niesamowitych emocji możemy doznać już podczas wspinania się na nią. Sportowcy to doceniają, ale kibice patrzą główne na efekt końcowy i z tego nas rozliczają. Fani oraz działacze klubowi lub reprezentacyjny patrzą tylko, czy szczyt został zdobyty. Jestem osobą, która świadomie podążała drogą, byłem tu i teraz. Dopiero później widziałem skutek w postaci wygranego meczu po trzech, czterech lub pięciu setach. Piękno siatkówki polega na tym, że nie ma w niej remisów. Prosta sprawa – wygrywasz albo przegrywasz.

Jaka jest największa wada siatkówki?

(Wlazły długo szuka odpowiedzi na pytanie – przyp. M.W)

Na pewno jakaś jest, ale w tym momencie nic mi nie przychodzi do głowy.

Perfekcyjny sport.

Po dłuższym zastanowieniu coś bym pewnie wskazał. Na szybko jednak nic dużego nie znajduje.

Gdańsk to miejsce, które w pełni może nazwać pan swoim domem?

Aktualnie jest to moje miejsce, miasto w którym wraz z rodziną się realizujemy. Dlatego jak najbardziej można powiedzieć, że tak.

Szybko się pan zaaklimatyzował?

Nie mam problemów ze zmianą miejsc. Po kilku tygodniach już czułem się w Gdańsku w pełni komfortowo.

Trochę mnie to zastanawia, bo wcześniej przez kilkanaście lat mieszkał pan w jednym miejscu.

Jeżeli popatrzymy na to wyłącznie z punktu widzenia samego miejsca, to można dojść do takiego wniosku. Należy jednak zwrócić uwagę na fakt, że rokrocznie, pomimo przebywania w tym samym mieście, funkcjonowałem z nowymi osobami. Zawodnicy i przychodzili i odchodzili z klubu. Trzon był zachowany, jednak co sezon byliśmy innym zespołem. Dodatkowo życie reprezentacyjne generowało wiele zmian, bo zawsze był szalony okres pełen różnych doświadczeń. Umiejętność szybkiej aklimatyzacji do nowych warunków ułatwia funkcjonowanie w naszym zawodzie, jest to zdolność, która określa wielu sportowców.

Co dała panu siatkówka?

Zadał pan trudne pytanie.

Zdarzenia pełne są pozytywnych i negatywnych doświadczeń. Pierwsze dają nam przeświadczenie, że podążamy właściwą drogą, dokonujemy słusznych wyborów, a w konsekwencji osiągamy cel. Drugie nadają kształt naszemu myśleniu na przyszłość. Dają nam okazję do refleksji. Zmuszają do zastanowienia, czy wszystko co robiliśmy do tej pory, było prawidłowe. Nie jestem w stanie rozdzielić obu kwestii. Trudno wybrać jedną rzecz, której nauczyłem się grając w siatkówkę. Czuję, że rozwinęła wiele moich cech i umiejętności i ukształtowała jako człowieka.

Dużo jest dzisiaj w panu tego chłopaka, który w listopadzie 2003 roku debiutował w PlusLidze?

Bardzo dużo. Rozwijamy się przez całe życie, więc trudno porównać mnie aktualnego, do mnie – chłopaka z 2003 roku. Wtedy miałem dwadzieścia lat, dziś czterdzieści. Ogromna różnica… wieku i zmarszczek (śmiech). Różnimy się – przez te lata ukształtowała się moja osobowość, skrystalizowały nawyki. Mamy pewne stałe cechy, ale sporą część możemy zmienić. To właśnie składa się na rozwój. Jeśli zostałeś wychowany zgodnie z pewnymi wartościami, to nosisz ze sobą przez cale życie pewien fundament. Dzięki doświadczeniom jesteś w stanie rozwijać się przez cały czas.

Życie sportowca jest bardzo dynamiczne. Tworzenie planów z dużym wyprzedzeniem stanowi nie lada wyzwanie. Chociaż to nie jest tak, że tego nie robię. Kilka lat temu zaplanowałem pewną ścieżkę, którą dziś konsekwentnie podążam. Ona ulegała aktualizacji, bo człowiek co rusz adaptuje się do nowych warunków. Jednak biorąc to wszystko pod uwagę – nie wiem dokładnie co będę robił za dziesięć lat.

Syn chciał zagrać z panem w jednym zespole.

Prawda. Niestety go rozczarowałem, gdyż aby z nim zagrać musiałbym jeszcze funkcjonować około czterech lat jako czynny zawodowy sportowiec.

(Syn Mariusza Wlazłego, Arkadiusz, symbolicznie zmienił go na początku meczu o 5. miejsce z Projektem Warszawa – przyp. M.W)

instagram

Ma talent do siatkówki?

Siłą rozpędu został wrzucony w ten sport. Mając zaledwie kilka lat już funkcjonował ze mną sportowo. Widział wielkie imprezy pokroju Mistrzostw Świata od szatni. Podawał piłki w Skrze czy teraz w Treflu. Miał styczność z wielką siatkówką na co dzień. Bardzo wcześnie zaczął odbijać piłkę. I jak na swoją kategorię wiekową, a ma 14 lat, ma umiejętności, które pozwalają mu spokojnie trenować. Jak rozwinie się społecznie i emocjonalnie, gdy ukształtuje się jego osobowość, a on będzie przykładał się do pracy, to ma szansę wyrosnąć na dobrego zawodnika. Może być też tak, że powie „dość”, a ja to w pełni zaakceptuję. Dla rodzica, który poznał świat zawodowego sportu, świadomość, że jego dziecko chce podążać tą samą drogą jest martwiące. Górę biorą uczucia rodzicielskie. Życie profesjonalnego sportowca nijak ma się do zdrowia, a jako rodzic troszczysz się, by twojemu dziecku nic złego się nie stało.

Kończy pan karierę jako spełniony siatkarz?

Tak.

Kiedy zdał pan sobie z tego sprawę?

Jakiś czas temu. To nie wywołało we mnie żadnej zmiany. Dalej podchodziłem do siatkówki tak samo. W sumie to mogę powiedzieć, że to mi nawet pomogło, bo zacząłem czerpać więcej przyjemności z grania. Zawsze ją odczuwałem, ale z czasem to się jeszcze poprawiło.

Od lat szykowałem się na przejście na tak zwaną sportową emeryturę, choć nie wiem, czy zawodnika, który kończy karierę, można nazywać emerytem. Aż tacy starzy nie jesteśmy. Czuję się jednak z tym dobrze. Zaakceptowałem fakt, że jestem coraz starszy i wkrótce nadejdzie moment, w którym będę musiał porzucić dotychczasowe życie sportowe. Ten moment nadszedł teraz.

Mogę powiedzieć, że przez całą karierę konsekwentnie realizowałem swój plan. Młodemu Mariuszowi powiedziałbym dzisiaj pewnie to, o czym on już sam wtedy wiedział. Dla sportowca najważniejsze jest to, aby podążał za marzeniami i nie zmarnował otrzymanego potencjału. To definiuje nasze ambitne cele. Podążamy za nimi, nie spoczywamy na laurach, gdy pomyślnie zakończymy pojedyncze etapy. Ale… ja to wiedziałem od zawsze. Nie wiem, czy mógłbym tamtego chłopaka czymkolwiek zaskoczyć.

Czytaj też:
Michal Mašek dla „Wprost”: Niektóre polskie siatkarki nie mają takich ambicji. Liczę, że ona powalczy
Czytaj też:
Maciej Muzaj dla „Wprost”: Po braku powołania do kadry nie wytrzymałem. To było silniejsze ode mnie

Źródło: WPROST.pl