W 2022 roku Maciej Rutkowski udowodnił to, że jest najlepszy, sięgając po tytuł mistrza świata PWA World Tour. Już jako junior dwa razy sięgnął po mistrzostwo świata oraz dwa młodzieżowe mistrzostwa świata. To nie koniec jego tytułów, których zgromadził pokaźną kolekcję. Pochodzący ze Słupska zawodnik zdobył także wicemistrzostwo świata IFCA oraz foil i jest trzykrotnym zwycięzcą zawodów PWA, a ośmiokrotnie stawał na podium. Jakby tego było mało, aż 19 razy wywalczył po mistrzostwo Polski w sześciu różnych dyscyplinach – foil, slalom, wave, indoor, formuła windsurfing. Ponadto ma na swoim koncie zwycięstwo w Euro-Cup i IFCAGrand Prix oraz drugie miejsce w wDefi Wind.
Czy próbowałeś w życiu wszystkiego?
(śmiech) To jest dobre pytanie. Nie, na pewno nie wszystkiego. Przychodzi mi do głowy wiele rzeczy, których nie próbowałem. Niektóre pewnie bym chciał spróbować, ale są też takie, których na pewno wiem, że nie spróbuję.
Jakieś konkrety?
Nie chciałbym spróbować np. kolonoskopii (śmiech). Jest parę rzeczy, których na pewno nie odważę się spróbować, np. wingsuit base jumping, czyli skoki w tym takim wiewiórkowym stroju. Żeby w ogóle móc zacząć to uprawiać, trzeba mieć z 200 skydivingowych prób.
Skąd się wziął windsurfing? Na jeziorze Czarnym czy jeziorze Modła w powiecie słupskim raczej nie można spotkać takich fal jak na wyspie Maui na Hawajach.
Mamy też obok jezioro Gardno i tam była lokalna społeczność windsurfingowa. Mój tata był jej częścią i wyszło tak bardzo naturalnie. Od niego się to wszystko zaczęło, bo był zapalonym żeglarzem. W latach 80., kiedy był ciężki stan wojenny, nie można było za bardzo wychodzić z portu. Jednak z zachodu docierały wiadomości o wielkim boomie na windsurfing. Jest taka statystyka, że w latach 90. w Europie Zachodniej co trzecie domostwo miało zestaw windsurfingowy.
Więc byłeś jednym z tych, który „odziedziczył” taki zestaw.
Dokładnie. W tamtych czasach trzeba było radzić sobie samemu. Tata z kumplami pierwsze deski zrobili, szyli żagle i tak na początku się pływało. Szybko się stworzyła taka społeczność na tym jeziorze i automatycznie dzieci tych osób zaczęły się tym interesować. Koniec końców nie pamiętam, kiedy zacząłem pływać.
Uprawiałeś inne sporty? Byłeś w czymś dobry? Musiałeś kiedyś stać przed jakąś decyzją, czy decydujesz się na windsurfing, albo coś innego?
Nie byłem na takim poziomie, żeby musieć coś wybrać. W Słupsku sportem nr 1 jest koszykówka. Moje liceum w czasach, kiedy do niego chodziłem, dwukrotnie było mistrzem Polski. Skłamałbym, jeśli powiedziałbym, że odgrywałem tam większą rolę. Raczej grałem w sparingach i meczach międzyszkolnych w Słupsku.
Nadal gram w kosza, lubię ten sport. Miałem bardzo dużo takich chwilowych zajawek jak jazda na deskorolce, czy snowboard. Teraz jak już zacząłem jeździć w lepsze miejsca, to surfing, jako hołd dla „sportu matki”.
Czy można windsurfing nazwać Twoją pierwszą miłością?
Tak i nigdy mi się to nie znudziło. Nie miałem także przesytu tego sportu, że np. nie chce mi się pływać. Jestem w stanie znieść okres paru tygodni bez pływania, ale nie jest tak, że mam go dość. To jest różnorodny sport, zależny od warunków. Nie ma w nim perfekcji. Do tego dochodzi u mnie czynnik współzawodnictwa. Mam ugruntowaną miłość do tego sportu, a do tego dochodzą aspekty, które mnie nakręcają.
Wspomniałeś wcześniej o koszykówce, czyli sporcie zespołowym. Z kolei windsurfing jest indywidualnym. To w tym lepiej się odnajdujesz, bo w windsurfingu wszystko jest zależne tak naprawdę od ciebie?
Fajnie się gra w kosza przez jeden mecz, czy trening. Z zawodu nie chciałbym być z nim związany. Jestem controlfreakiem, perfekcjonistą i ciężko jest zadbać o wszystkie elementy, by to zagrało. W zespole jesteś trybikiem w większej maszynie i musisz spełniać swoją funkcję jak najlepiej.
W Windsurfingu jestem sam sobie sterem, żaglem i okrętem. Jak jakiś element mi nie pasuje, mam kontrolę nad tym i mogę go zmienić. Wydaje mi się, że wielu sportowców uprawiających sporty indywidualne ma problemy, by wypuścić tę kontrolę z rąk.
Krótko zahaczmy o igrzyska olimpijskie. Przed imprezą w Paryżu mówiłeś w wywiadach, próbujesz, się załapać, przez co musiałbyś zrezygnować z zawodowstwa. Ostatecznie w Paryżu cię niestety nie oglądaliśmy. Dlaczego?
W dużym skrócie: do Paryża mogła jechać tylko jedna osoba z kraju. Pod koniec stycznia Paweł Tarnowski zdobył wicemistrzostwo świata, co naturalnie powodowało, że to on pojedzie. Z kolei ja po tych zawodach wiedziałem, że mi się to nie uda, więc zrezygnowałem z tej inicjatywy i wróciłem do przygotowań do obecnego sezonu touru Pucharu Świata PWA.
Zmieniając temat, bicie rekordu Guinnessa – chcesz przepłynąć Bałtyk, na desce windsurfingowej w czasie poniżej siedmiu godzin. Skąd taki pomysł? Nadmienię, że dotychczasowy rekord to około 22 godziny.
Czas jest bardzo ambitny, ale aktualny rekord był bity na innym sprzęcie, w zupełnie innych czasach – 11 lat temu. Teraz się wszystko bardzo rozwinęło i jest to do zrobienia. Nie jestem przyzwyczajony do długodystansowych wyścigów, więc będę musiał się przygotować.
Jakbym leciał z taką prędkością, z jaką na co dzień się ścigam, to da się to zrobić poniżej sześciu godzin. Jednak trzeba tempem i siłami zarządzać, może zrobić przerwę. Jest to wyzwanie, ale moją główną motywacją nie jest chęć posiadania plakietki rekordu.
To wydarzenie ma być połączone z działalnością charytatywną. Jaką dokładnie?
Chcemy połączyć działalność charytatywną ze streamem, na którym pokazane by były przeróżne dane, takie jak tętno, liczba spalonych kalorii itd. Chcę, by był to kawał dobrej rozrywki, połączony z czymś dobrym. Jeszcze nie wszystkimi szczegółami chciałbym się dzielić, ale skupimy się na pomocy dzieciakom.
Kiedy planujecie przeprowadzić tę akcję?
Pierwotnie chcieliśmy to zrobić we wrześniu, ale z wielu powodów organizacyjnych i sponsorskich nie uda się tej akcji przeprowadzić w tym terminie. Samo przepłynięcie nie jest problemem, ale organizacja całego tego wydarzenia sprawia, że myślimy, by zrobić to na wiosnę.
Zahaczając o temat pieniędzy, czy żałujesz albo może zazdrościsz, że Twój sport nie jest tak popularny i nie ma w nim takiej ilości pieniędzy, jak np. w koszykówce, którą lubisz?
Z jednej strony zawsze fajnie, jest zarabiać więcej. Jednak z drugiej strony płacimy cenę za styl życia, bo np. koszykarze jeżdżą na wakacje tam, gdzie my pracujemy. Aktualnie w windsurfingu mamy na tyle sensowne umowy sponsorskie, że da się z tego żyć. Nie jest tak, że ja muszę od listopada do kwietnia pracować np. na budowie, żeby od maja do października móc startować.
Mam szczęście być zawodowym sportowcem i staram się to doceniać, a nie narzekać na to, że tych pieniędzy jest mało. To jest wszystko kwestia skali, porównując z NBA czy piłką nożną, to wszędzie jest jej mało, nawet w siatkówce.
Jeżeli porównasz to do niektórych sportów olimpijskich, to można znaleźć dysproporcję w drugą stronę. Wszystko jest kwestią skali, nie staram się tego oceniać, zastanawiać nad tym za dużo, tylko zapier****ć przed siebie (śmiech).
Jednak na początku musiałeś skądś wziąć środki na pierwsze wyjazdy, podróże. Jak sobie z tym radziłeś?
Od osiemnastego roku życia pracowałem jako „dziennikarz”, tłumaczyłem teksty i wrzucałem na stronę o sportach wodnych. To była pierwsza rzecz, którą robiliśmy rano – sprawdzaliśmy newsy. Potem sam zacząłem je redagować, robić, montować filmy i tak dalej. Zdarzyło mi się również napisać felieton.
Na początku udawało się małymi nakładami piąć się do góry. Na początku startowałem tylko w tych europejskich przystankach touru – w Hiszpanii, Niemczech, Turcji, na Kanarach. Krok po kroku. Później zacząłem dostawać sprzęt za darmo, to na koniec sezonu go sprzedawałem. Jak udało mi się wygrać młodzieżowe mistrzostwa świata, pojawił się pierwszy sponsor.
Z kolei cofając się do wieku juniorskiego, rodzice wkładali sporo czasu i pieniędzy, żebym mógł startować w pucharze polski i dwa razy do roku jakichś międzynarodowych zawodach juniorskich.
To stanowiło bazę, żeby można było przejechać tour. Nie na wszystko jednak starczało, na początku musiałem spać w namiocie, czy w kamperach zamożniejszych kolegów, którzy nocowali w hotelach. Na początku takie rzeczy się robi, jak chcesz w tym sporcie funkcjonować. Potem doceniasz to, jak mieszkasz w czterogwiazdkowych czy pięciogwiazdkowych hotelach.
Czy zdarza ci się tęsknić za tymi czasami i może czasem decydujesz się na nocleg w namiocie?
Zdecydowanie nie tęsknie za tym. Trochę śmieję się z tego, że teraz młodzi zawodnicy myślą o tym, że na start potrzeba nowego busa, jak my, zawodnicy z czołówki mamy i trzeba spać w hotelach. Nie kombinują nic. Ja wylatując na zawody miałem 200 euro w kieszeni i jak na lotnisku pani z obsługi nie powiedziała takiej sumy za bagaże, to nie leciałem. Były pewne luki, np. zestaw windsurfingowy kosztował 100 euro w 1 stronę, a że mój zestaw był w czterech paczkach, to prosiłem, by skasować mnie np. za dwa zestawy.
Do dobrego człowiek szybko się przyzwyczaja i jakbym teraz miał robić takie akcje, pewnie bym tego nie zniósł.
Mimo to kiedyś na zawodach w Grecji zabrakło ci pieniędzy na samolot powrotny do domu?
Wracając z zawodów w Turcji, postanowiłem przebukować bilety i polecieć do Aten. Podkusiły mnie dobre nagrody pieniężne. Jednak były one tylko dla pierwszych trzech zawodników. Mnie się noga podwinęła i skończyłem czwarty, więc nie miałem za co wrócić (śmiech). Pożyczyłem od jednego z kolegów i po sezonie, jak sprzedałem sprzęt, to mu oddałem.
Była jeszcze jedna śmieszna sytuacja, bo wyleciałem do Turcji z lotniska Berlin-Tegel, a wróciłem na Berlin-Schoenefeld, bo nie było możliwości taniego powrotu z Grecji. W ogóle to leciałem przez Sarajewo, gdzie spędziłem nockę. Nie miałem przy sobie pieniędzy i nie mogłem schować sprzętu do przechowalni bagażu, a musiałem komunikacją miejską udać się na drugie lotnisko po samochód. Nie miałem jak się zabrać z sześcioma paczkami po 32 kg, więc musiałem je gdzieś schować.
Znalazłem zaciszne miejsce, gdzie położyłem ten sprzęt i pojechałem dwoma pociągami i autobusem na drugą stronę Berlina. Kiedy odebrałem busa i wróciłem na lotnisko, przeraziłem się, bo moich toreb nigdzie nie było. Tam część sprzętu była moja, a część dostałem w komis i musiałem zwrócić. Zacząłem biegać po lotnisku, pytać policji, czy był alarm bombowy. Nic nie wiedzieli i powiedzieli mi, żebym rozejrzał się wokół lotniska, bo jak złodzieje kradną bagaż, szukają cennych rzeczy, a resztę wyrzucają.
Krążyłem, nawet zacząłem szukać na lotnisku, czy nie zostawiłem tych paczek gdzie indziej. W międzyczasie liczyłem, jakie to będą straty i jak je pokryje. Totalnie załamany kątem oka zobaczyłem jedną ze swoich toreb i okazało się, że ktoś wziął bagaż do przechowalni. Sprzęt był cały, ale… musiałem go wykupić. Kosztowało to 200 euro. Nie miałem już innego wyjścia, musiałem schować swoją dumę w kieszeń i zadzwonić do taty i poprosić o pomoc. Pożyczyłem brakujące 200 euro. Po paru godzinach przyszedł przelew, bo to nie były takie czasy, że jedno kliknięcie i środki były już na koncie. Jak wykupiłem sprzęt, w końcu mogłem wrócić do domu.
Po takich akcjach nie myślałeś o tym, by to rzucić?
Z jednej strony tak, a z drugiej co innego miałbym robić. Na tym się znam, to lubię robić. Alternatywą był powrót na studia albo podjęcie pracy. Nie brzmiało to, jak coś lepszego. Poza tym większość czasu wierzyłem, że uda mi się wejść na taki poziom, że będę w stanie się z tego utrzymywać. Trochę to zajęło, bo pierwszy raz w rankingu w Top 10 byłem w 2019 roku, więc zajęło to 8 lat. Krok po kroku to ewoluowało i strzałka patrzyła w dobrą stronę. Dzięki temu łatwiej było to wszystko znieść.
Ile kosztują twoje marzenia? Nie pytam stricte o aspekt finansowy, a o inne rzeczy, np. poświęcenie, czas.
Ja nie czuję, żeby mnie coś kosztowały. Naprawdę. Pewnie utrzymuję trochę mniej kontaktów towarzyskich, zgubiłem kilku przyjaciół po drodze, pewnie odkładam jakieś plany o założeniu rodziny, czy cokolwiek, ale nie wiem, czy te rzeczy i tak by się nie zdarzyły. Według fizyki kwantowej żyjemy w kilku alternatywnych rzeczywistościach naraz i może się dowiem, jak by to było, gdybym obrał inną drogę. Nie wiem, czy lepiej bym się odnalazł w innej rzeczywistości, jak np. bym był bankierem, czy inwestorem. Może byłbym w tym mega cienki? Bardzo ciężko jest stwierdzić, czy mnie to coś kosztowało. Myślę wręcz przeciwnie, że jestem dalej, niż sobie kiedykolwiek wyobrażałem.
Jesteś mistrzem świata, czy ty dalej masz jakieś marzenia w związku z tym, co robisz?
No pewnie, bo apetyt rośnie w miarę jedzenia. Teraz w sferze celów, a nie marzeń jest wygrywanie kolejnych tytułów. W sferze marzeń są rzeczy z gatunku popularyzacji tej dyscypliny sportu i podobnych sportów. Mam w głowie kilka formatów na promowanie tego w TV, YouTube, czy w formie podcastów. W ogóle mam mnóstwo rzeczy w głowie, do których jeszcze nie do końca dorosłem, by mieć sprawczość. Dlatego są jeszcze w sferze marzeń. Jak nabiorę sprawczości, dołączą do strefy celów.
W sferze marzeń jest też spora część świata do zwiedzenia. Zawsze to była dla mnie nagroda, że mogę coś nowego zobaczyć i poznać inną kulturę. To dawało mi zawsze dużo satysfakcji.
Jakie są Top 3 miejsca, do których zawsze chciałbyś wracać?
Hawaje, Chille i może…
…Ustka?
(śmiech)… może być Ustka, ale raczej przychodzi mi do głowy zachodnia Australia. A Top 3 miejsca, do których chciałbym pojechać to Fiji, Reunion i Namibia.
Rozmawialiśmy o tym, że zaczynałeś jako dziennikarz, pisałeś felietony, rapowałeś, nagrałeś album, zajmujesz się szeroko pojętą produkcją wideo. Czy ty jesteś sportowcem o duszy artysty, czy artystą a mentalności sportowca?
Myślę, że jestem sportowcem o duszy artysty. Używam swojej kreatywności w osiąganiu celów sportowych. Myślę mocno poza schematem, kwestionuję je i adaptuje pod siebie. Nawet nie o to chodzi, by robić na opak, ale w sporcie ważna jest efektywność, masz określoną pulę energii i bardzo ważne jest to, żeby z tych 16h dnia wyciągnąć jak najwięcej dla swojego rozwoju.
Zarządzanie tym jest bardzo istotne. Zauważ, że im bardziej złożona dyscyplina, tym większą przewagę mają doświadczeni zawodnicy. Tam, gdzie liczy się czysta dynamika czy siła fizyczna, tym młodsi uczestnicy osiągają sukcesy. W bardziej skomplikowanych dyscyplinach jest inaczej, np. widzieliśmy w Paryżu, gdzie trzech 35-latków decydowało o obliczu amerykańskiego zespołu w koszykówce. Jak przyszło co do czego, to na nich spadł ciężar gry. Nie chcę oczywiście umniejszać tym „najczystszym sportowo” dyscyplinom, ale im mniej aspektów, tym po prostu każdy z nich jest ważniejszy i w większym procencie decyduje o wyniku. A u nas nie da się być najlepszym w każdym aspekcie. Wygrywa ten, która zadba o wszystkie aspekty w 85-90 procentach.
Wielokrotnie mówiłeś, że spałeś w namiotach w różnych dziwnych miejscach. Jakie najniebezpieczniejsze sytuacje cię spotkały? O sytuacji z Mafią Sycylijską opowiadałeś. Ale dlaczego w RPA policja kazała ci uciekać, „bo jak ktoś cię dopadnie, to nie będą mogli ci pomóc”? Kto chciał cię dopaść?
Koledzy zabrali z imprezy dziewczyny nie te, co trzeba i przez to zadarli z niewłaściwymi ludźmi. Ja byłem jedynym zawodowym sportowcem w ekipie, przez co nie piłem i byłem kierowcą. Policja pomogła nam tych dziewczyn się „pozbyć” i powiedzieli, żebyśmy lepiej uciekali, bo jak ci ludzie po nas przyjdą, to nie będą w stanie nam pomóc.
Jakby tego było mało samochód, jak w kiepskiej komedii nie chciał odpalić. Policjant pomógł nam i krzyknął, żebym wrzucił wsteczny, pchnął auto. Kiedy w końcu odpalił, zawróciłem na ręcznym i odjechaliśmy.
Masz do czynienia na co dzień z niebezpiecznym żywiołem, przeżyłeś wiele niebezpiecznych historii. Czy ty się jeszcze czegoś boisz?
Jasne. Boję się wielu rzeczy. Mam trochę inny związek ze strachem, bo traktuje go jako wyzwanie i wtedy czuję, że żyję. Mam w sobie taką chęć, by zobaczyć, co jest po drugiej stronie tego strachu, bo często jest euforia i uczucie spełnienia. Ja nie uważam się za super odważnego gościa. Przesuwam granice krok po kroku.
Jesteś około 300 dni poza domem, więc gdzie mieszkasz?
Akurat teraz jestem w Trójmieście. Planuję trochę zmniejszyć czas na wyjazdach z 300 do 250 i może 200 dni i postarać się efektywniej wykorzystać czas na wyjazdach i znaleźć go więcej w domu.
Gdzie widzisz siebie po karierze? Wyobrażasz sobie siedzieć w jednym miejscu, czy jednak wybrałbyś podróże?
Naturalne jest to, że człowiek osiada. Inne aspekty stają się ważniejsze, np. rodzina. Ogólnie mi się dobrze mieszka w Polsce. Choć jestem rzadko, mam poczucie domu, mentalności i zrozumienia. Ostatnio byłem w Skandynawii i tam w prawie mają zapisany zakaz narzekania, co dla Polaków może być nie do przeskoczenia (śmiech).
Najbardziej oczywistą drogą po karierze, byłaby praca w branży. Zobaczymy, jak się to wszystko ułoży, bo może będę zajmował się zupełnie czymś innym w Polsce.
Czy sukces rekompensuje twój czas spędzony poza domem, daleko od rodziny?
Myślę, że nie, ale fajny jest powrót z jakimś sukcesem. Nie chcę być takim gościem, który dąży po trupach do celu. Fajnie jest mieć z kim ten sukces dzielić. Myślę, że tego zdania jest wielu sportowców, czy artystów. Nie chcesz przeżywać takiego momentu, że po zwycięstwie, po pierwszej fali euforii i gratulacji, na drugi dzień twój telefon milczy. Trzeba pamiętać, że sukces nie trwa wiecznie i żyje się dalej i trzeba sobie z tą rzeczywistością radzić.
Twoje sukcesy w skrócie: mistrz świata, dwukrotny wicemistrz świata, pierwszy Polak na podium PWA World Tour w slalomie, pierwszy polski zwycięzca zawodów tego cyklu, młodzieżowy mistrz świata i Europy, 19-krotny mistrz Polski. Który medal jest dla ciebie najważniejszy?
Najpierw takim najważniejszym sukcesem było młodzieżowe mistrzostwo świata, które zdobyłem w ostatnim wyścigu. Od tego się wszystko zaczęło i pozwoliło mi być w Tourze, po tym pojawili się pierwsi sponsorzy i ten wynik dał mi podstawę do tego, że mogę coś w tej dyscyplinie osiągnąć.
Następnie, 12 lat później wywalczenie mistrzostwa świata. Ten sukces jest na pewno największy, historyczny i bardzo chciałbym go powtórzyć. To jest to, co oglądałem jeszcze na kasetach VHS, dorastając z marzeniami o sukcesie w windsurfingu. Z częścią osób, które podziwiałem, jeszcze się spotkałem na końcu ich kariery. Podzielili się ze mną swoimi doświadczeniami, to dzięki nim zachłysnąłem się tą dyscypliną sportu i brałem do siebie wszystko, co mówili.
Osiągnąłeś wiele w windsurfingu, więc czy miałeś jakieś objawy sodówki?
Myślę, że nie. Na pewno jest coś takiego, że juniorskie sukcesy się przecenia w danym momencie, bo to nie jest żaden gwarant dobrych wyników w seniorskim sporcie. Nie wiem, ludzie mówią, że jak wszedłem do touru, byłem trochę arogancki, ale to chyba bardziej wynikało z różnic kulturowych i tego, jak my – Polacy się komunikujemy, czyli że np. jesteśmy bardziej bezpośredni. Inne nacje na zachodzie mają dużo small talku i mało treści. Po ostatnim mistrzostwie świata też nie było sodowy, bo skupiłem się, by wycisnąć z tego 100 proc. i bardziej się rzuciłem w wir pracy pt. następny krok, czyli sukces nie tylko sportowy, ale też komercyjny.
Na koniec, czego ci można życzyć?
Myślę, że dużo dobrej zabawy. Koniec końców głównie z takich pobudek zostaje się zawodowym sportowcem. Chcę się jak najdłużej dobrze bawić, bo wtedy mi dobrze idzie, a jak nie mam radości, wtedy idzie trochę gorzej.
Czytaj też:
Paweł Tarnowski dla „Wprost”: Igrzyska są spełnieniem marzeń. Jadę walczyć dla wszystkich PolakówCzytaj też:
Maja Dziarnowska dla „Wprost”: To będą moje jedyne i najprawdopodobniej ostatnie igrzyska