Jak wyglądało życie sportowca w czasach socjalizmu? Dlaczego Toni Kukoc i Drażen Petrović nie są najlepszymi koszykarzami w historii chorwackiego basketu? Jaki wpływ na karierę trenerską miał Isiah Thomas? Ilu zawodników Trefla ma potencjał na grę w Eurolidze i czym jest „syndrom iPhone’a”? Szkoleniowiec ekipy z Sopotu w charakterystycznym dla siebie stylu sypie opowieściami i sportowymi opiniami.
Michał Winiarczyk, „Wprost”: „Dla mnie praca, porządek i dyscyplina są prawem. Tego nauczyłem się w Jugoplastice i tego się trzymam i dziś” – powiedział pan to…
Żan Tabak: W 2013 roku. Mamy dziś 2023 rok, więc minęła dekada. Trudno jest w pełni wcielić te słowa w życie w obecnych czasach.
Co się zmieniło?
Stałem się mądrzejszy, doświadczony. Koszykarze są również inni względem tych z dawnych czasów. Nadal trzymam w sobie te słowa, ale zdaję sobie sprawę, że nie wpoję ich dzisiejszym graczom, tak jak mi je wpajano ponad trzydzieści lat temu. Obecna generacja dorastała w innych okolicznościach niż ja. Musi przyzwyczaić się do aktualnego środowiska, bo to w nim żyją na co dzień.
Znajduje pan nić porozumienia poza sportem z młodymi graczami? Dzisiaj dominują media społecznościowe.
Nie mam żadnego konta na Facebooku, Instagramie czy innych portalach. Nie obchodzi mnie to. Mam za to dzieci w wieku moich zawodników. Dzięki nim rozumiem rozwój dzisiejszych młodych. Poniekąd muszę się adaptować, bo przecież nie karzę dziesięciu zawodnikom przystosowywać się do moich zwyczajów. To moim obowiązkiem jako trenera jest znaleźć sposób na nawiązanie dobrych relacji. To oni są protagonistami, nie ja. Im szybciej jako szkoleniowiec zrozumiesz, że to ty musisz dostosowywać się do zawodników, a nie odwrotnie, tym szybciej zbudujesz dobrą współpracę w drużynie.
Ile w pańskiej filozofii pracy jest dziś chorwackiej, amerykańskiej czy hiszpańskiej myśli szkoleniowej?
Moja sportowa filozofia jest przede wszystkim chorwacka albo raczej jugosłowiańska. Wychowałem się jako sportowiec w środowisku poprzedniego ustroju. Jeśli chodzi o filozofię trenerską, to tutaj największy wpływ wywarła Hiszpania.
Madryt to pański dom? Pana rodzina tam na co dzień mieszka.
Dobre pytanie. Zawsze pozostanę Chorwatem, cechuje mnie tamtejsza mentalność. Opuściłem jednak kraj jako 22-latek. Moja mentalność trochę umodelowała się poprzez życie i grę we Włoszech, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie czy Hiszpanii. Otwierałem się na nowe kultury, przez co na pewno zmieniłem się jako człowiek. Musimy pamiętać, że nie uczymy się tylko sami, ale także jesteśmy nauczani przez środowisko, które nas otacza.
Mieszkamy teraz w Madrycie, Hiszpania to mój drugi kraj. Żyję tam praktycznie na stałe od ponad 20 lat, ale pierwszym domem pozostanie na zawsze ojczyzna. Dla mnie dom to i tak miejsce, w którym jest rodzina. Tak się złożyło, że dzieci są obywatelami całego świata. Jedno urodziło się w Stambule, drugie w Madrycie, a trzecie w Houston. Dzisiaj jedno żyje w Hongkongu, drugie w Madrycie, a trzecie w Nowym Jorku. Wraz z żoną wychowaliśmy pociechy, by były otwarte na świat i dobrze adaptowały się do nowych miejsc.
Jak wyglądało życie profesjonalnego sportowca w czasach komunizmu?
Oficjalnie to tego profesjonalizmu nie było.
W Polsce sportowcy mieli fikcyjne etaty np. w fabrykach czy służbach.
Trenowaliśmy jak profesjonaliści, mieliśmy płacone prawie jak profesjonaliści, ale w świetle prawa nie byliśmy profesjonalistami. Zawodowy sport wówczas nie istniał. Sam pamiętasz pewnie z historii, że zawodowcy nie mogli występować na igrzyskach.
Dlatego do 1992 roku koszykarze NBA nie grali w turnieju olimpijskim.
Oficjalnie nie byliśmy zawodowcami. Inna sprawa to fakt, że w Jugosławii panował – nazwijmy to – dość liberalny socjalizm. Nie był on aż tak ostry jak w Polsce, Rumunii, Albanii czy Związku Radzieckim. Pamiętam jak za młodu często podróżowałem po wschodniej Europie. Wtedy zrozumiałem, że nasze życie jest znacznie łatwiejsze niż w innych państwach komunistycznego bloku.
Uważam, że w każdym ustroju są dobre i złe strony. Nie chcę mówić o złu socjalizmu, bo kto jak kto, ale Polacy niestety dobrze to poznali, musząc wiele przecierpieć. Zwrócę jednak uwagę na plus socjalizmu. To ustrój dobry dla sportu. W Jugoplastice mieliśmy perfekcyjne warunki do rozwoju. To tylko nieliczna zaleta. W większości innych sfer to był zły ustrój.
Jako „amatorski” sportowiec nie żył pan trybem normalnego mieszkańca Jugosławii.
Wydaje mi się, że tak. Istniały niewielkie różnice. Nikt się nad nikim nie wywyższał. Jeden jeździł Ładą, drugi Zastawą. No chyba że naprawdę byłeś szczęściarzem, to miałeś Fiata. Chodziłem do szkoły jak każdy inny. Czekał mnie ten sam obowiązek odbycia służby wojskowej. Może miałem inną etykę pracy, ale to wynikało z faktu, iż mocno zaangażowałem się w rozwój koszykarski.
Co stworzyło wysoki poziom jugosłowiańskiego basketu?
Tu trzeba wspomnieć o całym sporcie w Jugosławii. Zacznę od genetyki. Z reguły byliśmy obdarowani dobrymi warunkami fizycznymi i waleczną mentalnością. Druga sprawa: socjalistyczny kraj poprzez sport chciał pokazać zachodowi, że też jest dobry. „Może nie żyjemy w wielkich willach i nie mamy pięknych aut, ale za to odnosimy sukcesy w sporcie” – taka mentalność cechowa jugosłowiański sport. To miało potwierdzenie również w tym, że nikt nie narzekał na warunki do treningów. Koszykówka, piłka ręczna, waterpolo – sporty zespołowe naprawdę dobrze się wtedy rozwijały.
Igor Rakocević mówił mi, że sportowcy z Bałkanów chcą tak mocno i szybko odnieść sukces, że często płacą za to krótszą karierą.
Nie używam zbyt często słowa „Bałkany”, bo część z krajów byłej Jugosławii do nich należy, a część nie. Nawiązując do wypowiedzi Rakocevicia, w tamtych czasach nikt w społeczeństwie nie myślał nad losem sportowców po skończeniu z grą. Czasem żartuję sobie z fizjoterapeutą: „Dlaczego gry ja grałem, skręcona kostka oznaczała dwa dni przerwy, a dziś tydzień?”. Myślę, że to zdanie dobrze przedstawia naszą mentalność.
Z drugiej strony, zobacz ile masz dzisiaj zawodników, którzy grają prawie do 40 urodzin. Gdy zaczynałem karierę już o trzydziestolatku mówiło się, że jest stary. Dzisiaj przywiązuje się większą wagę do odpowiedniego treningu, regeneracji czy suplementacji. Nie ma już tak bardzo popularnego alkoholu i papierosów w szatniach. Sportowcy przechodzący na sportową emeryturę czują się lepiej fizycznie niż ci kończący grę 30 czy 40 lat temu. Pytanie brzmi: czy w tej nowej rzeczywistości, sportowcy wykorzystują sto procent kariery i swoich możliwości? Tego nie wiem.
Kiedy pan sobie zdał sprawę, że umie grać w koszykówkę?
Jako dziecko trenowałem różne dyscypliny – pływanie, piłkę ręczną, wodną, żeglarstwo. Dla mnie obcowanie z wieloma sportami było czymś normalnym. Każde dziecko uprawiało sport, bo był darmowy. Nie musiałeś płacić żadnych składek. Pytałeś się czy możesz i zaczynałeś trenować. Gdy na dobre skupiłem się na koszykówce, nie zrobiłem to z powodu wielkiej sympatii do basketu, ale ze względu na znajomych, z którymi ćwiczyłem. Jednym z nich była moja żona (śmiech). Dopiero z czasem zakochałem się w tym sporcie, złapałem ogromną pasję, która w sumie towarzyszy mi do dziś.
Nigdy o tym nie myślałem, ale dopiero teraz dochodzę do wniosku, że jedną z przyczyn, która mocno ukształtowała mnie koszykarsko, był pierwszy trener. Nie był wybitnie technicznym szkoleniowcem, ale umiał wszczepić w nas pasję. Wydaje mi się, że na tym powinna polegać praca trenera dzieci również i dziś. Najpierw wzbudzić żar do wspólnej zabawy i aktywności, a dopiero później pomału wprowadzać podstawy techniki.
Nawiązując do pytania. Kiedy poczułem, że gram dobrze w koszykówkę? Nie potrafię powiedzieć, bo nigdy tak nie pomyślałem. Jedyne na co zwracałem uwagę, to fakt, ile już w swojej karierze przeszedłem, a ile mam jeszcze do przejścia.
Jak pan wspomina pierwsze chwile w seniorskim zespole Jugoplastiki Split? Patrząc na skład z tamtych lat widzi się wielkie nazwiska.
W tamtym czasie nikt nie patrzył na nikogo z takim respektem, bo nic jeszcze nie osiągnęliśmy. Historia mówi, że Jugoplasitka to najlepszy zespół w historii koszykówki, ale wtedy uważaliśmy się za co najwyżej dobrą drużynę. Chodziliśmy dzień w dzień na treningi i robiliśmy swoje. Oczywiście, czułem małą satysfakcję, że trafiłem do seniorskiej drużyny, ale nie mogłem wtedy myśleć, że dołączam do najlepszego zespołu w dziejach basketu.
Z tamtym czasów pamiętam szacunek do starszych. Z ogromnym respektem podchodziliśmy do doświadczonych graczy. Dziś młodzi nie mają takiego szacunku do trenera czy nauczyciela w szkole jak kiedyś. Co więcej, nawet na ulicy młody człowiek musiał być kulturalny względem starszych, bo tak wypadało. Przekładając to na warunki szatni – jako młody gracz wchodziłeś, szukałeś wolnego miejsca, otrzymywałeś pewne obowiązki i je sumiennie wykonywałeś.
Z dzisiejszej perspektywy – co złożyło się na sukces Jugoplastiki? Obok Rigas ASK to jedyny klub w historii, który wygrał Euroligę trzy razy z rzędu.
Split to największe miasto Dalmacji, która słynie z „produkcji” największej liczby sportowców w kraju. Choć od tamtych czasów minęło już ponad 30 lat, to nadal patrzę z podziwem na ówczesną organizację Jugoplastiki. Koszykarz miał zapewnione wszystko do rozwoju i wygrania meczów. Nie mógł się wzbogacić finansowo, ale z pewnością mógł wejść na wyższy poziom sportowy. Trzeba też wspomnieć o świetnej generacji koszykarzy. To wszystko połączone z potrzebnym elementem szczęścia sprawiło, że zespół osiągnął tak wiele.
W jednym z wywiadów wspominał pan, że kibice Jugoplasitki szybko przyzwyczaili się do sukcesu.
To nie dotyczy tylko fanów klubu, ale ogólnie mieszkańców Splitu. Można byłoby napisać książkę o tamtejszej mentalności. Ludzie spoza regionu nie potrafią jej zrozumieć. Goran Ivanisević, były świetny tenisista, jest mniej więcej w moim wieku. Obaj wychowywaliśmy się w tych samych warunkach w Splicie. Gdy pomału wdzierał się do czołówki rankingu ATP, ale był jeszcze młodym zawodnikiem, zapytano go jak radzi sobie z oczekiwaniami związanymi z rywalizacją z najlepszymi. Odpowiedział, że to żart przy tym, czego oczekują od niego ludzie w Splicie.
Ludzie z tego miasta mają to do siebie, że chwalą i cenią tylko wielkie zwycięstwa. Gdy przegrywasz, to praktycznie nic nie znaczysz. Istnieje szansa, że nawet dostanie ci się po wygranej, bo jej styl nie był taki, jaki oczekiwano.
Urodził się i mieszkał pan przez pierwsze 22 lata życie w Splicie. Przeprowadzka do Włoch stanowiła szok?
Jako że wychowywałem się w Splicie i osiągałem już tutaj duże sukcesy sportowe, miałem przekonanie, że to jest centrum świata, bo mam tu wszystko, czego potrzebuję do szczęścia. To jest pewne przekonanie, które towarzyszy każdemu człowiekowi, który nie zmienia miejsca zamieszkania. Dopiero gdy wyjdziesz na zewnątrz, nabierzesz szerszego spojrzenia.
Wyjechałem z kraju, gdy nadal istniał widoczny podział na zachodnią i wschodnią Europę. Włochy miały jedną z najsilniejszych gospodarek na kontynencie, a koszykarska Serie A była najlepszą ligą. Nie było wówczas żadnego prawa Bosmana ani innych udogodnień. W każdym zespole było miejsce tylko dla dwóch obcokrajowców. Jeśli ktoś sprowadzał zagranicznego gracza, oczekiwał po nim bardzo wiele. To nie miał być tylko dodatek do składu, ale postać, która będzie brała na siebie odpowiedzialność za zespół. Trafiłem do Livorno jako 22-latek, jeden z najmłodszych zagranicznych w lidze. Od razu musiałem udowodnić, że zasługuje na to – co by nie mówić – ekskluzywne miejsce.
Zagraniczni zawodnicy mogli wtedy liczyć na wielkie pieniądze, ale szły za tym ogromne wymagania.
Nie chce nikogo obrazić, ale skoro szczerze rozmawiamy, to muszę to poruszyć. Generalnie nie rozumiem przepisów dotyczących ochrony pracowników. Może dlatego, że nigdy nie pracowałem na ilość, lecz na jakość. Płacili mi za dobrą grę. Jeśli się przykładasz, to dostajesz kolejną umowę. Jeśli nie, to szukaj innego miejsca, gdzie cię wezmą. Tutaj nie ma żadnej ochrony pracowników. Pracuje już w tym trybie kilkadziesiąt lat i wiem, że ten system ma wady. Tobie i rodzinie towarzyszy spory stres, ale im szybciej zaczniesz tak funkcjonować, tym lepiej sobie z tym poradzisz.
Mówił pan, że przeprowadzka z Chorwacji do Włoch była dużą zmianą.
Tak, przede wszystkim kulturową.
A jeśli chodzi o przeprowadzkę do Stanów Zjednoczonych?
To jeszcze większa zmiana. Gdy trafiłem do Włoch, w parę miesięcy nauczyłem się języka. Przeprowadzka do Stanów wymusiła kolejną naukę, bo nie znałem angielskiego. Widziałem też inny stosunek do mojej osoby. Dołączając do Livorno czy Mediolanu przychodziłem jako obcokrajowiec, ale z mistrzostwami Euroligi i medalem olimpijskim. Zajmowałem jedno z dwóch miejsc dla zagranicznego gracza, więc czułem presję, ale dostrzegałem także spory szacunek.
W Ameryce natomiast było inaczej, bo wtedy w całej lidze grało pewnie mniej niż dziesięciu zagranicznych koszykarzy. Nie istniał żaden specjalny program dla europejskich zawodników. Byłeś skazany wyłącznie na siebie. Koledzy z zespołu i trenerzy starali się pomóc, ale nie mogłeś liczyć na jakieś odgórne wsparcie, jak ma to miejsce dziś. Podobnie jak we Włoszech, tak i tu szybko zrozumiałem język, by jak najszybciej komunikować się z zespołem.
Dzisiejsi zagraniczni koszykarze cieszą się w NBA dużym szacunkiem. Dawniej tak nie było. Nawet o wiele lepsi zawodnicy ode mnie jak Kukoc, Radja czy Petrović siedzieli pierwszy sezon na ławce. To pokazuje, jaka zmiana mentalności nastąpiła przez trzydzieści lat. Wiadomo, z biegiem czasu człowiek dostosowywał się do warunków, ale z pewnością moja generacja musiała się mocno namęczyć, by dostać realną szansę gry.
Radja mówił mi, że gdy trafił do NBA, czuł się odbierany jako „koszykarz drugiej kategorii” przez Amerykanów.
Dino był znacznie lepszym zawodnikiem niż ja. Jeśli on powiedział coś takiego, to możesz sobie wyobrazić, co ja mógłbym powiedzieć (śmiech).
Jak to się objawiało? Tolerancją sędziów?
Nie mieszajmy w to sędziów.
Sam Radja wspominał…
To nie był podział na Europejczyków i „Nieeuropejczyków”, tylko na gwiazdy i „niegwiazdy”. Tak jest wszędzie. Nawet tutaj w Polsce masz zawodników, którym wolno więcej. To samo w ACB i innych ligach na całym świecie.
W tamtych czasach, gdy trafiałeś do NBA z college’u, uważano, że wiesz, jak się gra w koszykówkę, ale jak przylatywałeś z Europy, to ich zdaniem musiałeś się dopiero nauczyć.
Amerykanie nie wiedzieli nic o europejskiej koszykówce?
Nie chciałbym tak generalizować, bo to tylko domniemania. To, co mówiłem wcześniej, to moja opinia na podstawie własnych życiowych doświadczeń. Wszystko inne, to tylko wypowiedzi na zasadzie: „On powiedział, ona powiedziała”, a ja tego nie lubię. Często słyszę na konferencjach frazę typu: „Ludzie mówią…”. Pytam się, jacy ludzie? Media. Jakie media? Gość bez nazwiska na Instagramie? Dla mnie ktoś taki nie istnieje. Jeśli chcesz, to ujawnij się i powiedz mi co chcesz twarzą w twarz.
To, co mnie zawsze ciekawiło w europejskich koszykarzach z lat 90. w NBA, to fakt, że trafialiście tam jako zawodnicy z sukcesami.
Ale w koszykówce „fibowskiej”.
Nawiązuje do tego, że mieliście już w dorobku trofea.
Podam ci przykład. Do polskiej ligi trafia koszykarz z mistrzostwem Bundesligi w dorobku. Kogo to interesuje? Nikogo. Za każdym razem, gdy trafiasz w nowe miejsce, musisz na nowo budować swój obraz, karierę. W NBA tym bardziej, bo tam nikt nie śledzi zagranicznych lig. Wspomniani wcześniej Petrović, Sabonis czy Kukoc, a także Georgi Glouchkov czy Fernando Martin przetarli szlaki dla dzisiejszych Europejczyków. Poświęcili sporo, by dzisiejsza NBA traktowała dobrze zagranicznych graczy.
Dzisiaj sporo młodych trafia z Europy do NBA bez większych sukcesów.
Takie uroki zmieniającego się świata. Kiedyś potrzebowałeś ze 2-3 świetne sezony w czołowej europejskiej lidze, by być rozważanym jako wzmocnienie do NBA. Teraz praktycznie każdy dobrze znany junior na kontynencie jest w notesach skautów. Ale to globalizacja – MTV, ESPN, Eurosport, Internet – wszystko na wyciągnięcie ręki. Dawniej jak chciałeś zobaczyć zawodnika w akcji, to musiałeś się fizycznie wybrać na jego mecz. Te zmiany pomagają koszykarzom jako koszykarzom, ale przeszkadzają koszykarzom jako ludziom. Jeśli w młodym wieku wyjedziesz do NBA i szybko się odbijesz, to wyrządzisz sobie mocną krzywdę w głowie. Ta liga to trudne środowisko dla osoby nieprzygotowanej mentalnie do walki z najlepszymi na świecie.
Co dla pana było najgorszego w NBA?
Wiesz co to jest grzech, pokusa?
Wydaje mi się, że tak.
W tej lidze to jest na każdym kroku. Jeśli nie jesteś silny psychicznie, te pokusy mogą sprowadzić cię na dno. Wyobraź sobie niedoświadczonego 19-latka wypuszczonego samego na pastwę losu w takim środowisku. To naprawdę grozi krzywdą.
Nadal uważa pan transfer do Houston Rockets za pomyłkę?
Z perspektywy czasu uważam, że zbyt wcześnie trafiłem do NBA. Myślę, że gdybym trafił tam dwa, trzy lata później, to bym się lepiej prezentował. Co więcej, uważam, że nawet ze Splitu wyjechałem zbyt wcześnie. Gdybym wyruszył w świat rok, dwa później to mógłbym pokazać swój pełen potencjał.
Nadal trzyma pan pierścień za mistrzostwo z 1995 roku w banku?
Widziałeś kiedyś europejskiego koszykarza chodzącego z mistrzowskim pierścieniem?
Wydaje się być fajną wizytówką, a przy okazji i trofeum do eksponowania w domu.
Nie wyobrażam sobie, by jakiś facet w Europie nosił tak wielki pierścień na co dzień (śmiech). Oczywiście, on reprezentuje walkę, zaangażowanie, poświęcenie. Ma w sobie wiele pięknych wspomnień. Ale nie widziałem nigdy koszykarza z Europy noszącego ten pierścień poza halą. Przecież on w ogóle nie pasuje do naszego stylu.
Jak pan wspomina wspólne treningi z Hakeemem Olajuwonem? Wówczas był w życiowej formie, a pan pełnił rolę jego zmiennika.
Przez lata gry czułem się jakbym podróżował z prędkością 300 kilometrów na godzinę. Nie miałem czasu na docenianie momentów czy refleksje. Jeśli przez moment czymś się niepokoiłem, to zaraz docierał do mnie sygnał, że mam następny mecz lub trening, na którym muszę dobrze wypaść. Profesjonalny sportowiec ma problem z docenianiem sukcesów w trakcie kariery. Gdy przechodzi na emeryturę, jego życie zwalnia, więc znajduje się czas na małą satysfakcję.
Tak samo jak za czasów kariery nie doceniałem gry w Jugoplastice, tak samo nie zwracałem uwagi na fakt, że byłem w zespole z jednym z najlepszych środkowych w historii NBA. Teraz mogę powiedzieć, że wiele się od niego nauczyłem. Sporo jego tajników gry zaimplementowałem do swojego stylu. Nie wszystko mogłem powielić, bo nie miałem takich umiejętności jak on. Nawet po latach, gdy pracuję z wysokimi koszykarzami, wykorzystuję ćwiczenia, które u niego podpatrzyłem.
Jeśli umiesz dobrze słuchać, naprawdę możesz nauczyć się wiele od weteranów. Nie chodzi tylko o kwestie sportowe, ale także życiowe. To, że dotarli na szczyt, nie jest zasługą wyłącznie tego, że umieli wysoko skakać i wkładać piłkę do kosza. Ich mentalność, kroki życiowe stanowią także ogromne doświadczenie, z którego można wiele wyciągnąć.
Miał pan także przyjemne chwile po odejściu z Rockets. W Raptors rzucił pan m.in. 24 punkty Chicago Bulls w trakcie ich historycznego sezonu 1995/1996. Wiem, że miło wspomina pan także ludzi z Indiana Pacers.
Każdy etap w życiu ma pozytywne i negatywne momenty. Jestem człowiekiem, który dosć szybko zapomina o tych drugich, starając się dziś pielęgnować te pierwsze. Jednakże nawet w takich przypadkach nie lubię wspominać poszczególnych występów swoich lub ludzi, z którymi grałem. Wspominasz o tych 24 punktach, ale ja dziś nie zwracam na to w ogóle uwagi. Bardziej przywiązuje wagę do osób, które poznałem. W Raptors generalnym menedżerem klubu był Isiah Thomas. Mam z nim sporo wspomnień. Wolę pamiętać to niż poszczególne występy albo akcje typu, że kogoś zablokowałem.
Kto pana najwięcej nauczył, jeśli chodzi o NBA?
Trzeba zacząć od Hakeema. W Raports trafiłem na Brendana Malone’a, ojca Mike’a, obecnego trenera Denver Nuggets. Nauczył mnie wiele, jeśli chodzi o rozumienie NBA. Muszę też wspomnieć o Thomasie, bo pracowałem z nim, gdy był GM-em Raptors, trenerem w Pacers i prezydentem klubu w Knicks. Dał mi sporo wiedzy na temat koszykówki i zarządzania. Dostałem także lekcje od osób, które w ogóle nie były znane. Podczas pierwszego sezonu w NBA nie znałem języka. Wiesz kto był moim nauczycielem? Scott Brooks.
Były trener Marcina Gortata w Wizards.
Wraz z Chrisem Jentem sporo mi pomógł w zrozumieniu angielskiego. Miałem także team managera, który dbał, żebym dobrze zaaklimatyzował się w nowym miejscu. Oczywiście, najlepiej żebym w wywiadach tylko mówił, że Hakeem był wielki itd. Owszem, był fantastycznym zawodnikiem. Mieliśmy ze sobą świetną relację. Ale oprócz niego jest wiele nieznanych osób, które wywarło wpływ na moje życie w NBA.
W Pacers pańskim trenerem był też Larry Bird.
Cieszył się olbrzymim szacunkiem. Wystarczyło, że wszedł do szatni, a wszyscy zamieniali się w słuch. Nie był typem trenera, który dużo mówił, ale gdy przemawiał, robił to w inteligentny sposób. Nie gadał banałów, wspominał przeważnie o tym, co najważniejsze. Widać było, że ma ogromną wiedzę. To znalazło odzwierciedlenie w wynikach, bo doprowadził Indianę do finałów.
Decyzja o powrocie do Europy była w pełni zaplanowana?
Chciałem zakończyć tutaj karierę, grać w innej roli, jaką miałem w NBA.
Trafił pan do Hiszpanii, w której zadomowił się nawet po zakończeniu kariery.
Nie zostałem tam z powodu koszykówki, nawet jeśli ta stoi na najwyższym poziomie w Europie. Osiadłem się wraz z rodziną ze względu na ludzi, tego, jaki jest kraj i innych spraw niezwiązanych ze sportem. Polubiłem życie w Hiszpanii. Ludzie mówili: „Pewnie dlatego, że podoba ci się pogoda i jedzenie”. Otóż nie, bo sam pochodzę z regionu, w którym jest ciepło i da się zjeść coś dobrego (śmiech). Lubię hiszpańską mentalność i tolerancję.
Uważa się pan za Madridistę?
Na 100 procent. Byłem zawodnikiem, asystentem, a w paru okazjach także i trenerem Realu. Gdy raz dołączysz do tego klubu, to zrozumiesz w czym tkwi jego wielkość. Możesz grać w największych ekipach Europy, ale dołączając do tej organizacji, czujesz coś innego. Real to wielka historia i potęga. Szanuję to jak traktują wszystkich pracowników, byłych i obecnych zawodników czy członków sztabu. Każdy tu czuje się częścią wielkiej rodziny.
Kiedyś został pan zapytany o trójkę najlepszych chorwackich koszykarzy w historii. Na pierwszym miejscu umieścił pan Kresimira Cosicia.
Nigdy nie widziałem jak gra. Słyszałem o jego występach od ludzi, których bardzo szanuję. Widziałem też jakie trofea zdobył. To był gracz, który wyprzedził swoje czasy. W jego okresie wysocy grali tak jakby nie umieli się ruszać, a on prezentował się jak dzisiejsi środkowi. Co ciekawe, nie tylko ja tak uważam. Dla większości ludzi w Chorwacji Cosić jest numerem jeden.
Na drugim i trzecim miejscu znaleźli się odpowiednio Kukoc i Petrović.
Z pierwszym spędziłem wiele lat w klubie i w kadrze. Z drugim miałem styczność tylko dwa lata w reprezentacji. Drażen był starszy ode mnie, więc dorastałem patrząc na niego. Podziwiałem go. Nigdy nie widziałem, by od kogoś biła większa pasja do gry. To był fanatyk basketu. Trenował jak szalony. Miał mocny charakter i mentalność. Z pewnością w swojej generacji był bezsprzecznie najlepszy.
Kukoc miał jednak coś, czego nie mieli inni zawodnicy. Wystarczyło, że był z nami na parkiecie, a my wyglądaliśmy na o wiele lepszych koszykarzy. On mógł zdobyć tylko kilka punktów w meczu, ale miał taki wpływ, że i tak wygrywaliśmy mecz.
Który z nich był liderem zespołu podczas igrzysk olimpijskich w Barcelonie?
Największym problemem chorwackiej koszykówki w tamtym czasie był brak lidera. Mieliśmy zbyt wiele wielkich osobistości, ale żaden z nich nie był wyraźnym liderem. Mówię to z doświadczenia młodego chłopaka, który nie miał stażu w reprezentacji i był rezerwowym. Mieliśmy masę potencjału, ale także zbiór wielu ego. Brakowało przywódcy, który wziąłby nas w garść.
Dzisiejsza reprezentacja Chorwacji nie może narzekać na brak talentów. Bogdanović, Hezonja, Sarić, Zubac to duże nazwiska. Mimo to w ostatnich latach próżno szukać jakichś osiągnięć.
Obecnej reprezentacji towarzyszą podobne problemy, co tej, w której ja występowałem. Owszem wygrywaliśmy w latach 90. medale wielkich imprez, ale mam poczucie, że stać nas było na lepsze wyniki. Wtedy zabrakło m.in. wspomnianego wcześniej lidera.
Można powiedzieć, że po rozpadzie Jugosławii, poza piłką nożną sport w Chorwacji podupadł. Trzeba pamiętać, że z tym jest jak z biznesem. Należy w niego inwestować. W czasie istnienia Jugosławii nie szczędzono nakładów na rozwój. Dziś jesteśmy świadkami pewnego rodzaju improwizacji w chorwackim sporcie. Znacznie łatwiej to robić w dyscyplinach indywidualnych niż zespołowych. Jeśli chcesz mieć dobrą reprezentację koszykarzy, musisz mieć dobrą krajową ligę, która będzie dostarczać nowych talentów. To samo tyczy się innych dyscyplin np. waterpolo. W sportach indywidualnych jest łatwiej o przypadkowy sukces.
Kiedy zaczął pan myśleć nad karierą trenerską?
Gdy kończyłem karierę, czułem się zmęczony koszykówką. Nie chciałem mieć z nią nic do czynienia pod względem zawodowym. Pewnego razu odezwał się Isiah Thomas, który wówczas był generalnym menedżerem i trenerem New York Knicks. Zaoferował mi pracę międzynarodowego skauta. Powiedział, że to może mnie przekona do zostania trenerem. Gdy oglądałem z boku mecze koszykówki, zacząłem tęsknić za uczuciem rywalizacji, które towarzyszyło w czasie gry. Wtedy postanowiłem, że spróbuję sił w „trenerce”.
Legendarny trener siatkówki Julio Velasco powiedział, że aby zostać dobrym trenerem, człowiek musi „zabić” w sobie zawodnika, którym był w przeszłości.
W pełni się zgadzam. Jestem człowiekiem, który niemal za pstryknięciem palca przełączył się w nowy tryb. Uczyłem się z doświadczeń zawodniczych i z pewnością chętnie z nich korzystam w dzisiejszej pracy. Znam wielu graczy, którzy po skończeniu kariery wciąż żyją starą osobowością. Ja tego nie rozumiem. Skończyłem karierę, zamknąłem pewien rozdział i rozpocząłem nowy.
Tak naprawdę dostrzegam dwa bonusy kariery sportowej w pracy trenerskiej. Pierwszy to szacunek. Jeśli osiągnąłeś coś jako zawodnik i wchodzisz do szatni, to inaczej na ciebie się patrzy. Oczywiście to dotyczy tylko pierwszych chwil. Z biegiem sezonu twoje umiejętności zostaną zweryfikowane i może się okazać, że dawne osiągnięcia przestaną robić wrażenie. Drugi bonus to czucie gry w trakcie spotkań. Przeżywałeś te same uczucia przez lata i rozumiesz okoliczności, zmęczenie, sytuację gry np. w końcówce spotkań. To tyle jeśli chodzi o zalety. Jeśli zaczniesz myśleć: „A jak byłem zawodnikiem, to…” – wtedy jesteś skończony. Musisz zapomnieć o karierze sportowej najszybciej jak to tylko możliwe.
Wspominał pan wcześniej, że spędził zbyt mało lat w Splicie i we Włoszech. W przypadku pracy asystenta też ma pan takie poczucie?
W tym przypadku uważam, że spędziłem tyle czasu, ile powinienem. Przez pięć lat współpracowałem z Joanem Plazą. Gdy przyjąłem propozycję dołączenia do jego sztabu, powiedziałem sobie, że nie mogę popełniać tych samych błędów, które robiłem przed laty jako koszykarz. Już w pierwszym sezonie pracy w Realu otrzymałem trzy oferty na stanowisko head coacha. Za każdym razem mówiłem „nie”. W kolejnych latach również nie brakowało propozycji. Trzymałem się twardo myśli, że najpierw muszę zdobyć wiedzę trenerską, podpatrzeć jak się pracuje na najwyższym poziomie, a dopiero później przejść na własny rachunek.
Coś pana przestraszyło, gdy finalnie został wreszcie pierwszym trenerem?
Miałem przed sobą te same wyzwania co dziś. Uważam, że jeśli przepracujesz kilka lat jako asystent na wysokim poziomie przy dobrym head coachu, praktycznie jesteś gotowy na wszystko. Do bycia trenerem potrzebujesz też pewnej wewnętrznej mądrości. Współpracowałem z wieloma wybitnymi szkoleniowcami. Każdy z nich miał swój styl pracy. To też jednak byli ludzie, którzy mieli prawo do błędów. Mądrość w tym przypadku polega na tym, by dostrzec i zainspirować się tym, co robili dobrze, ale także mieć w pamięci ich błędy, by nie popełniać ich później samemu.
Wiem, że nie jest pan fanem zmian zespołów w trakcie sezonu – zarówno przez siebie, jak i przez zawodników.
Dlatego, że sam kiedyś popełniłem ten błąd. To też cecha wewnętrznej mądrości – móc umieć przyznać się do pomyłek. Lata temu zrobiłem coś takiego, a teraz wiem, że nie powinienem tego robić.
Ma pan doświadczenie pracy w ACB i Eurolidze, czyli najlepszych rozgrywkach w Europie. Dziś pracuje pan w Polsce, gdzie liga w porównaniu do zmagań w Hiszpanii czy Włoch jest – trzeba to powiedzieć – przeciętna.
Zgadzam się.
Nie czuje pan tęsknoty za koszykówką na najwyższym poziomie?
Oczywiście, brakuje mi wielkiego basketu. Trafiłem jednak do Sopotu z wielką wiarą w przyszłość. Po raz pierwszy w historii pracy w Polsce, nie prowadzę zespołu, który rywalizował w dużych rozgrywkach europejskich. Mimo to dostrzegam duży potencjał w całej organizacji, jaką jest Trefl. Przychodząc do klubu stworzyliśmy trzyletni plan, który zakłada przywrócenie zespołu na miejsce, w którym znajdował się w najlepszych czasach.
Co pan sądzi o poziomie Energa Basket Ligi?
Nie ma tu euroligowego klubu. Tylko jeden zespół rywalizował w Eurocupie. Jaki jest poziom, każdy widzi, również ty. Dla mnie sukcesy reprezentacji nie wyznaczają poziomu ligi. Wskaźnikiem są występy klubów w europejskich pucharach.
Czyli przeciętność.
Tak to widzę.
Wiele polskich klubów, w tym Trefl, zdecydowało się na grę w ENBL. Z kolei MKS Dąbrowa Górnicza wygrał Alpe Adria Cup. Mówimy tu o małych europucharach.
Nawet VTB czy ABA rozpoczęły swoje życie jako małe rozgrywki. Każdy taki prywatny projekt potrzebuje czasu. Nie należy oceniać tego po tym, jak to wygląda na początku. Ile masz lat?
26.
To typowe dla twojej generacji. Już ci tłumaczę.
(Tabak klika przycisk w telefonie, podświetlając ekran – przyp. M.W)
Widzisz? Dotknąłem i już od razu mam reakcje. Wy młodzi nie macie cierpliwości do długoterminowych procesów, a wszystko, co dzieje się w życiu potrzebuje czasu. To samo jest z tymi ligami. Nie oczekuj, że od razu będą konkurencją dla Euroligi czy Ligi Mistrzów. To, o czym teraz mówię w twoim kontekście, nazywam „syndromem iPhone’a”.
Mam rozumieć, że cała moja generacja jest zła, bo tylko siedzi w telefonach i social mediach?
Ja was nie atakuję i nie mówię, że jesteście źli. Wiem jako trener, że pracując w młodym środowisku, to ja muszę się dostosować do ich nawyków i myślenia, a nie odwrotnie. Nie chcę oceniać waszych zwyczajów jako negatywne, tak samo jak nie chcę oceniać czy LeBron James jest lepszy od Michaela Jordana albo czy dzisiejsze życie jest gorsze od tego sprzed 20 lat. Nie oceniam nikogo pochopnie i nie przypisuję nikomu łatek.
(Tabak ponownie klika przycisk w telefonie – przyp. M.W)
Ale to jest fakt. Często mam tak, że zawodnicy pytają się o jakieś ćwiczenia, czy możemy je dodać do treningów. Przeważnie mówię, że nie ma problemu. Staram się je jakoś umiejętnie wpasować w zajęcia, które z kolei także są planowane z wyprzedzeniem. Mija tydzień, a zawodnik wraca do mnie z pytaniem: „Trenerze, dlaczego już tego nie robimy?”. Mówię, że minęło dopiero siedem dni i nie ma co oczekiwać, że za pstryknięciem palca od razu stanie się lepszy. To jest właśnie przykład „syndromu iPhone’a”, potrzeby błyskawicznej reakcji. Zapomina się o tym, że każdy proces potrzebuje czasu.
Co jest pańskim fundamentem pracy?
Podejście mentalne. Moim zdaniem to najważniejszy element pracy trenera, ważniejszy nawet od warsztatu technicznego i trenerskiego. Zwracam ogromną uwagę na nastawienie i psychologię moich graczy. Nie mogę „wsadzić” do ich głów moich przekonań, bo gdybym to umiał, to byłbym najbogatszym człowiekiem na świecie. Bardziej zależy mi na nawiązaniu relacji z zawodnikami jako ludźmi niż jako koszykarzami. Jeśli uda mi się nadawać z nimi na podobnych falach jako osobami, to łatwiej mi będzie przekazać informacje także na boisku.
Rozmawialiśmy o „syndromie iPhone’a” i zjawisku natychmiastowej gratyfikacji.
Ciekawie to nazwałeś – natychmiastowa gratyfikacja.
To już prawie sformułowanie naukowe, bo mowa tu o zjawisku badanym przez psychologów i naukowców. Nie jest pan w swoich przekonaniach odosobniony. Wracając do tematu – próbuje pan z tym walczyć z zawodnikami?
Muszę to zaakceptować, ale mogę za to wpłynąć na nich, by zrozumieli, że wiele rzeczy przychodzi w życiu wraz z czasem. Że dzięki licznym powtórzeniom i zaangażowaniu zobaczą wkrótce efekty swojej pracy na parkiecie. Tak samo postępuję ze swoimi dziećmi. Mogę zaproponować drogę, mogę wpłynąć na ich przekonania, ale nie mogę ich do niczego zmusić. Część moich przekonań zaakceptują, część nie.
Wróćmy do koszykówki. Jak wspomina pan pobyt w Zielonej Górze?
Bardzo dobrze, nie mam zamiaru narzekać. Z góry wiedziałem, na co się piszę. Od pierwszego dnia zdawałem sobie sprawę z problemów finansowych Stelmetu. Widziałem dwa cele. Pierwszy to dostosowanie zespołu do nowych przepisów bez polskich zawodników na parkiecie. Drugi polegał na ustabilizowaniu finansów w klubie.
Tracił pan kluczowych koszykarzy w trakcie sezonu np. Iffe Lundberga.
Byłem zły, ale nie na klub. To była wewnętrzna frustracja. Dobrze zdawałem sobie sprawę, że coś takiego się wydarzy. Mógłbym być wściekły, gdyby ktoś zrobił mi personalnie złego za plecami. Lundberg czy Ponitka dostali świetne propozycje. To też łączyło się z celem o poprawie sytuacji finansowej Zielonej Góry. Patrząc wyłącznie przez ten pryzmat, można było się nawet cieszyć.
Transfer Lundberga do euroligowego CSKA Moskwa był dla pana satysfakcją?
Dla mnie satysfakcją jest fakt, że wielu graczy zagrało sezon życia, gdy ja byłem trenerem, a później aż do dziś nie powtórzyło takiej formy. To potwierdzenie, że moje metody pracy – szczególnie podejście psychologicznie, wyciąganie z koszykarzy tego co najlepsze – zdają egzamin. Jak przejrzysz poczynania zawodników, z którymi pracowałem w Stelmecie, to zobaczysz ilu zawodników notowało życiową formę właśnie za mojej kadencji. I to nie tylko w polskiej lidze, ale i w VTB, w tamtym czasie czołowych rozgrywkach Europy.
Ma pan czasem poczucie, że zawodnik decyduje się na dołączenie do drużyny ze względu na pańską obecność?
Zawodnicy wybierają klub pod względem indywidualnych korzyści w danym momencie. Zielona Góra przekonywała koszykarzy możliwością występów w lidze VTB. Jeśli byłoby tak jak mówisz, to do Trefla trafialiby podobni gracze, co wtedy do Stelmetu. Tutaj jednak musimy sobie radzić bez europejskich pucharów.
To czym przekonał pan zawodników, by dołączyli do Trefla?
Ten klub ma inny atut. Sopot to jeden z najzdrowszych zespołów w polskiej lidze. Stoimy bardzo dobrze pod względem organizacyjnym. Ludzie, którzy tu pracują, znajdują się na poziomie przewyższającym PLK. Oni działają tak, jakby pracowali w zespole Euroligi.
Poza tym jak mówiłem, to projekt skupiony na przyszłości. Nie nastawiamy się na natychmiastowy efekt. Chcemy zbudować coś wielkiego, a jak już wiesz z naszej rozmowy, duże projekty potrzebują czasu. Widzę ten zespół walczący regularnie w europejskich pucharach, a także bijący się o złoto w Energa Basket Lidze. Co więcej, mam duże przekonanie, że nam się to uda. Właśnie dlatego zdecydowałem się przyjąć ofertę zespołu, który w tym sezonie nie występuje w pucharach.
Widzi pan w składzie zawodników z potencjałem na grę na wysokim europejskim poziomie?
Wiesz, że nie komentuję indywidualnie gry koszykarzy – ani dobrze, ani źle. Co masz na myśli mówiąc „wysoki europejski poziom”?
Euroligę.
Tak.
Ilu?
Dwunastu.
Dwunastu?
Jeśli dostajesz wypłatę i bije od ciebie wielkie zaangażowanie w robotę, jesteś zdolny do wszystkiego. Każdy z dwunastu zawodników Trefla może jutro grać w Eurolidze. Jeśli będą mieli odpowiednie nastawienie i będą harować jak szaleni, kto może im w tym przeszkodzić?
Jak godzi pan obowiązki trenera, męża i ojca?
Z wieloma problemami. To najtrudniejsze wyzwanie mojego obecnego życia. Jeżeli kiedykolwiek zastanawiam się, czy warto jest się pchać w pracę trenerską i wyjeżdżać daleko od domu, jest to właśnie spowodowane przemyśleniami na temat najbliższych.
Żona często przylatuje do Polski. Gdy znajduję kilka dni wolnego, wtedy ja lecę do domu. Jesteśmy już 30 lat po ślubie. Do pewnych spraw idzie się przyzwyczaić. Dodatkowo dwójka dzieci ma już 28 i 23 lata. Żyją już swoim życiem poza rodzinnym domem. W lecie staramy się spotkać i spędzić choć trochę czasu wszyscy razem.
Wiesz dobrze, że praca trenera nie należy do najbardziej stabilnych. Zdarzają się okresy, że pracujesz 3-5 lat z rzędu albo takie, że przez rok nie masz pracy. W tym zawodzie są dwa stany – albo poświęcasz się pracy 24 godziny na dobę, albo wyłączasz się od świata sportu. Gdy nie pracuję, to właśnie w pełni przechodzę w tryb męża i ojca, zapominając o koszykówce.
Fakt, że pana żona dobrze zna ten sport, a jej ojciec był świetnym koszykarzem…
…nie jest dobry. To znaczy w teorii jest bardzo dobry, tylko w moim przypadku nie zdaje egzaminu (śmiech).
Dlaczego?
Żona jest moją największą fanką, ale zarazem największym krytykiem.
Marzec 2020 roku był dla pana najtrudniejszym okresem w życiu?
Tak, jednym z dwóch obok śmierci mamy. W marcu 2020 roku żona zaraziła się koronawirusem, trafiła do szpitala, w którym przez wiele tygodni walczyła o życie. Leżała w śpiączce, bo choroba mocno ją zaatakowała. Te zdarzenia mocno wpłynęły na to, jak dzisiaj postrzegam życie.
Czytałem jej opowieści w chorwackich mediach. Opowiadała, że nieświadoma napisała do pana i przyjaciół: „Nie jestem pewna, czy wyjdę z tego żywa” tuż przed tym, zanim wprowadzono ją w śpiączkę.
To był przerażający okres. Choroba zaatakowała ją znienacka. Moja żona to młoda, aktywna, zdrowa osoba. Raczej Covid najmocniej dotykał ludzi starszych lub z przewlekłymi chorobami. Dwa dni przed trafieniem do szpitala, przyjechałem do domu z Zielonej Góry. Powiedziała mi, że czuję się trochę słabo. „Może mam tego wirusa?” – zastanawiała się. Nie spodziewaliśmy się niczego złego, bo jako byli sportowcy mamy przecież wytrenowane organizmy. Gdy trafiła na oddział, dała znać, że czuje się lepiej, bo podali jej tlen. Telefon od niej dostałem rano, a po południu przyszła informacja, że muszą wprowadzić ją w stan śpiączki. Nie dostałem okazji, by z nią pogadać. To był czas pandemii, więc nie mogłem też odwiedzić jej w szpitalu.
Jak sobie radził z tym pan psychicznie?
(chwila przerwy)
No właśnie… sobie z tym nie radzisz. Siedziałem zamknięty w domu w Hiszpanii. Z mediów słyszałem informacje o masowych zgonach. Czujesz się bezradny, bo wiesz, że na nic nie masz wpływu. Rytm nadawały dwa telefony dziennie od lekarzy. Dopiero po czasie dowiedziałem się, że nie mówili całej prawdy. Przekazywali tak informacje, bym pozostawał spokojny. Zwracali uwagę, bym uważał na siebie i dzieci. To nie jest tylko moja historia. Podobnych w tym czasie były tysiące, jak nie miliony na całym świecie. Nasz koszmar zakończył się szczęśliwie. Żona przeżyła. Po kilkunastu dniach w śpiączce wybudzono ją, a po kolejnym czasie na intensywnej terapii oraz rekonwalescencji powróciła do zdrowia.
Czym dla pańskiego życia jest koszykówka?
Ten sport dał mi wszystko. Ukształtował na takiego człowieka, jakim jestem dziś. Wymodelował wszystkie zalety charakteru, ale pewnie również i wady – nie mi to oceniać. Nie będę ukrywał, dostałem po rodzicach świetne geny. Otrzymałem od nich także wiele życiowych lekcji. Jako dziecko widziałem jak łapią się słabych, mało płatnych prac, tylko po to, abyśmy w domu mieli za co przeżyć. Zrozumiałem, że żadna praca nie hańbi. Byłem gotów harować 24 godziny dziennie przez siedem dni w tygodniu, bo marzyłem o lepszej przyszłości dla nas wszystkich.
Koszykówka nauczyła mnie pasji i zaangażowania. Podporządkowałem jej życie. W sumie robię to nadal, bo wciąż jestem z nim zawodowo związany. Wszystkie nawyki i mentalność zawdzięczam tej dyscyplinie.
Dzięki zagłębieniu się w psychologię sportu zrozumiałem jedno. Zatracanie się w przeszłości i przyszłości to zaśmiecanie swojej głowy. Ogranicza ci to możliwość funkcjonowania na sto procent w obecnej chwili. Mógłbym teraz mówić co bym zrobił lepiej 20 czy 30 lat temu. Ale po co? Co to zmieni? Skupiam się na tym, co daje mi dzisiejszy dzień.
Czytaj też:
Historyczny sukces Jeremy’ego Sochana. Żaden Polak tego nie osiągnąłCzytaj też:
Wielki gest Luki Doncicia po strzelaninie w szkole. Gwiazdor NBA poruszył świat