Milan Gurović dla „Wprost”: Trener padł przed nami na ziemię i zaczął szczekać. Nie wiedzieliśmy co się dzieje

Milan Gurović dla „Wprost”: Trener padł przed nami na ziemię i zaczął szczekać. Nie wiedzieliśmy co się dzieje

Milan Gurović
Milan Gurović Źródło:Newspix.pl / Wojciech Figurski
Już jako nastolatek opuścił kraj, by podążać za koszykarskimi marzeniami. Był częścią złotej ekipy kadry Jugosławii, która na początku XXI wieku zdobyła złoto mistrzostw Europy i świata. W Polsce jest pamiętany z sezonu w Sopocie, którego nie zakończył z nagrodą MVP finałów ze względu na bójkę i zawieszenie. Milan Gurović, była gwiazda serbskiego basketu, opowiada „Wprost” o życiowych przygodach, pełnych gorących emocji.

Dlaczego nie udała mu się „zemsta” na Żeljko Obradoviciu? Po co trener reprezentacji tarzał się po podłodze? Co mają wspólnego Polacy i Serbowie? Skąd się biorą wszystkie kontrowersje wokół jego osoby? Postać, która pomimo roku gry dobrze zapisała się w historii Polskiej Ligi Koszykówki, odpowiada na wiele pytań.

Michał Winiarczyk, „Wprost”: Rozmawiamy w Warszawie, gdzie przyjechałeś na zaproszenie Zorana Trivana, koordynatora Akademii Koszykówki Legii Warszawa.

Milan Gurović: Ten człowiek wiele dla mnie znaczy. Dziś to dobry przyjaciel. Dawniej był pierwszym trenerem koszykówki. Mogę go uznać za człowieka odpowiedzialnego za moją karierę. To on zaszczepił we mnie pasję do tego sportu, pomógł wykonać pierwsze kroki. Mówił jak powinienem postępować, by rozwijać się jako zawodnik. Nie skłamię, jeśli powiem, że dzięki Zoranowi odniosłem sukces.

Ponoć późno rozpocząłeś karierę koszykarską. Nie mogłeś oglądać basketu w domu, bo tata ciągle oglądał programy polityczne.

Ciągle w domu leciały jakieś polityczne głupoty (śmiech). Ojciec lubił oglądać te dyskusje, a innych to nudziło. W tamtym czasie mieliśmy tylko jeden telewizor i cały czas był przez niego zajęty. Pamiętam, że pewnego razu zasnął, przez co mogłem sobie pooglądać to, co chciałem. Trafiłem na mecz koszykówki. Od razu się mi się spodobało. Powiedziałem do mamy, że kocham ten sport i chciałbym spróbować w niego zagrać.

Dziś zajmujesz się własną akademią koszykarską. To twoje główne zajęcie po skończeniu z grą?

Obecnie tak. Jestem właścicielem akademii Real Belgrad. Posiadamy własną infrastrukturę i zapewniamy szkolenie dla setek dzieci. Nasi kadeci do lat 16 radzą sobie bardzo dobrze, walcząc już jak równy z równym o awans na najwyższy szczebel juniorski. Spodobała mi się ta praca. Zarządzanie akademią w porównaniu do moich poprzednich doświadczeń jest kompletnie niestresujące. Czuję wielką satysfakcję, gdy mogę na własnych oczach obserwować rozwój młodych adeptów koszykówki.

Jako nowa akademia musieliśmy zaczynać starty we wszystkich rozgrywkach młodzieżowych od najniższego szczebla. Rok po roku wspinaliśmy się wyżej i w przyszłym sezonie najstarszy rocznik będzie mierzył się z najlepszymi juniorskimi zespołami Serbii jak Partizan, Crvena Zvezda czy Mega Basket Belgrad.

Znudziła ci się już praca z seniorami? Lata temu miałeś pojedyncze doświadczenia. W FMP wprowadzałeś do dorosłej koszykówki m.in. Marko Guduricia, obecnego zawodnika Fenerbahce Stambuł.

Można jeszcze dodać Ognjena Dobricia z Crveny czy Dejana Davidovicia z CSKA Moskwa. Ich również trenowałem, gdy pukali do seniorskiego sportu. Mam satysfakcję, że pomogłem im w pierwszych krokach w poważnej koszykówce. Odpowiadając na pytanie – chciałem spróbować sił w pracy trenera seniorskiego zespołu, zrobiłem to i nie chcę więcej próbować. To bardzo stresująca robota. Grałem na najwyższym europejskim poziomie przez kilkanaście lat. Nie chciałem narażać się na kolejne 20-30 lat stresu i zadręczania się pracą. Potrzebowałem spokoju po karierze koszykarskiej. Dostałem go właśnie za sprawą młodzieżowej akademii.

Co ciebie zaskoczyło w pracy trenera?

W przeciwieństwie do kariery zawodniczej jako trener nie zarządzasz jednym a dwunastoma zawodnikami. W NBA czy Eurolidze jest jeszcze trudniej, bo tam każdy gracz myśli, że jest najlepszy, najpiękniejszy i najmądrzejszy na całym świecie. Masz styczność z wieloma charakterami, które musisz nastawić, by pracowały dla siebie nawzajem, by odnieść sukces.

Żeljko Obradović to najlepszy trener na świecie. Dlaczego? Przez trzy sezony Panathinaikosie miał w składzie Sarunasa Jasikeviciusa, Vassilisa Spanoulisa i Dimitrisa Diamantidisa – czołowych koszykarzy Europy w tamtym okresie. Cała trójka grała w tym samym czasie w jednym zespole. Aby zarządzać takimi zawodnikami w grupie potrzeba wielkich umiejętności i wspólnego języka na boisku. Żeljko potrafił łączyć ich w całość i odnieść sukcesy, dlatego uważam go za wspaniałego fachowca. Nie poznałem lepszego na mojej drodze. Nikt nie może się do niego zbliżyć.

Tęsknisz za grą?

Nie. Dzisiaj bardzo lubię oglądać koszykówkę, ale nie czuję tęsknoty za dawnymi latami.

Twój były kolega z reprezentacji, Igor Rakocević, powiedział mi, że nie potrafił zmusić się do gry w koszykówkę dla zabawy po skończeniu kariery. Był przyzwyczajony do walki o wysoką stawkę i nie rozumiał sensu amatorskich gierek między znajomymi.

Mam takie samo nastawienie. Nie wiem jak to jest grać w koszykówkę dla zabawy, bo w sumie nie pamiętam kiedy ostatni raz to robiłem. Na pewno nie za czasów kariery. Przez większość życia oddawałem basketowi całego siebie. Poświęciłem wiele zdrowia, by odnieść sukces. Dziś mam 48 lat. Nawet gdybym chciał dzisiaj pograć sobie amatorsko, to obawiam się, że mogłoby to skończyć się niebezpiecznie dla mojego ciała (śmiech).

instagram

Twoja kariera różni się od wielu twoich kolegów z kadry. Nie byłeś rozchwytywanym juniorem. Przeniosłeś się z Serbii do Grecji jako 16-latek.

W tamtym czasie w ojczyźnie byłem anonimem. Nikt mnie nie kojarzył. Pojawiła się ciekawa oferta gry w Grecji. Podjąłem ryzyko, bo już wcześniej zaczęło we mnie bić przekonanie, że mogę stać się dobrym koszykarzem. Już jako nastolatek miałem mentalność, która nie zakładała pytania „czy zrobię karierę?”, lecz „kiedy nadejdzie moment sukcesu?”.

Najlepszą wersją siebie byłem jako 26 i 27-latek. Wtedy z reprezentacją zdobyłem mistrzostwo Europy i świata. Również później radziłem sobie bardzo dobrze na europejskich boiskach. W sumie… przed sukcesami z kadrą miałem już trofea Hiszpanii z Barceloną – mistrzostwo ligi oraz Puchar Koracza. Nie brakowało w mojej karierze dobrych momentów, ale te najlepsze wiążą się z medalami z reprezentacją.

Co stało za sukcesami reprezentacji Jugosławii z początku XXI wieku? W 2001 roku nie przegraliście ani jednego meczu. W 2002 pomimo wielu problemów utrzymaliście zwycięską formę, wygrywając mistrzostwa świata w USA.

Rok 2001 był niesamowity. Już od pierwszych sparingów czuliśmy się pewnie. Mieliśmy przeświadczenie, że stać nas wiele, bo stoi za nami moc i zgranie. Zwycięska passa trwała i trwała. Wygrywaliśmy ze wszystkimi rywalami, choć najważniejszy i tak był mecz z Turcją. Jak się skończył, wszyscy wiedzą (Jugosławia wygrała finał EuroBasketu 78:69 – przyp. M.W).

W następnym sezonie nie szło nam tak dobrze. Mieliśmy sporo problemów, bo doszło do zmian w składzie. Dodatkowo wokół reprezentacji powstał dziwny szum. W mediach panował przekaz, że jako mistrzostwie Europy lecimy od Stanów Zjednoczonych bronić… w sumie to nawet nie wiem czego. Cztery lata wcześniej Jugosławia zdobyła złoto mistrzostw świata, ale to były inne realia i inni zawodnicy. Przed turniejem w USA na faworytów typowano gospodarzy, a także Argentyńczyków i Hiszpanów. My byliśmy tuż za nimi, na czwartym miejscu.

Mieliście problem, aby wejść w turniej.

Przegraliśmy w pierwszej fazie z Hiszpanią, a w drugiej z Portoryko, więc każdy wiedział, że nie jesteśmy niezniszczalni. Po drugiej porażce Vlade Divac zebrał całą drużynę. Wygłosił przemowę, w której przedstawił co źle działa w składzie i co musimy poprawić, aby dalej liczyć się w walce o medal.

W 2001 i 2002 roku byliśmy scaloną ekipą jak jedna pięść. Pamiętam przemowę trenera Pesicia przed finałem z Argentyną. Powiedział: „Chłopaki, czy widzicie tę pięść?”. Każdy pokiwał głową. „Ta pięść to piątka zawodników na boisku (Gurović pokazuje zaciśniętą dłoń – przyp. M.W). Jeśli będziecie mocni jako grupa, to ich zniszczycie. Jeśli w pięści zabraknie jednego palca, to cios nie będzie zbyt mocny. Tak samo jest z wami na boisku. Nie będzie jednego gracza, to nie będziecie silni. Nie będzie dwóch graczy, to nic się nie zmieni. Nie będzie trzech graczy… to mamy przejeb*** (śmiech). To dało nam do myślenia, że musimy trzymać się razem, aby powalczyć o zwycięstwo.

To nie był jedyny nietypowy sposób motywacji Svetislava Pesicia. Wiem, że w hotelu w Indianapolis tarzał się po podłodze.

Skąd znasz tę historię? Nie jesteś przecież z Serbii.

Kwestia nieprzespanej nocy i przeglądania serbskich mediów.

Nie spodziewałem się tego, szanuję za przygotowanie.

Podana przez ciebie historia miała miejsce po porażce z Hiszpanią. Pesić zarządził spotkanie o 3 w nocy. Mocno darł się na nas, że zaprezentowaliśmy się chu**** i w ogóle nie umiemy grać w koszykówkę. Zwrócił się do kapitana, Dejana Bodirogi, mówiąc, że musimy być jak psy. „Pokażę wam jak” – powiedział, po czym padł przed nami na ziemię i zaczął… szczekać. Nie wiedzieliśmy co się do końca dzieje. Nasz trener znajdował się na podłodze, tarzał się jak pies, a my pilnowaliśmy się, by nie zareagować źle, bo jednak klimat tamtego spotkania nie był śmieszny.

Pesić miał sporo unikalnych nawyków. Zamykał drzwi od hali na klucz i organizował wam wielogodzinne zajęcia.

Atmosfera bywała tak napięta, że nie było treningu bez jakieś sprzeczki lub szarpaniny. Nikt jednak nie chował urazy. Wiedzieliśmy, że jesteśmy najlepsi i możemy to udowodnić na mistrzostwach. Tak też się stało.

Ile razy oglądałeś ćwierćfinał mistrzostw świata przeciwko Stanom Zjednoczonym? Wygraliście mecz 81:78, a ty zdobyłeś 15 punktów. Na to złożyły się cztery „trójki”, w tym trzy w ostatnich sześciu minutach.

Wiele, naprawdę wiele razy. Dziś robię to rzadziej, za słaba rozdzielczość materiału (śmiech). Przez 20 lat technologia poszło sporo do przodu. Dzieciom zdarza się jednak jeszcze obejrzeć.

Ponoć do dziś pamiętasz wszystkie pozycje, z których oddałeś celne rzuty w tym spotkaniu.

Tak, wciąż to tkwi w mojej głowie. Nie zapomnę tego dnia do końca życia.

Reprezentacja USA zawsze uchodziła za potężną. W 2002 roku na mistrzostwach świata grało wielu solidnych graczy NBA, lecz nie było tak gwiazd pokroju Bryanta, O’Neala czy Garnetta.

W Serbii wciąż aktywna jest spora grupa hejterów, która umniejsza nasz sukces. To jest jednak ich problem. W reprezentacji USA występowali wtedy Michael Finley, Paul Pierce, Reggie Miller czy Ben Wallace. To gracze, którzy albo zdobyli mistrzostwo NBA, albo na dobre zapisali się w historii tamtejszych klubów. Większość ówczesnych zawodników amerykańskiego zespołu stanowili All-Starzy. Prowadził ich George Karl i Gregg Popovich. Dodatkowo występowali we własnym kraju. Nie rozumiem tego piepr**** o tym, że mieliśmy farta, bo trafiliśmy na drugi zespół USA.

Mieliście poczucie, że po pokonaniu Ameryki nic już was nie powstrzyma?

W mojej opinii w tamtym okresie najlepszą reprezentacją świata była Argentyna.

W finale nie mógł im pomóc najlepszy zawodnik, Manu Ginobili. Doznał kontuzji w półfinale z Niemcami. W starciu z wami szybko szedł z boiska, bo przez ból nie mógł trafić ani jedno rzutu.

Z pewnością jego brak był kluczowy dla tego zespołu. Ginobili ciągnął grę Argentyńczyków, ale my wszyscy dobrze się znaliśmy. Divac i Stojaković mierzyli się z nim w NBA, więc na niego też byliśmy przygotowani. Wielu z nas grało w lidze hiszpańskiej, a tam też występowało wielu Argentyńczyków – Scola, Nocioni, Oberto. Gdy grali w Tau Ceramice (obecnej Baskonii – przyp. M.W), to ja byłem w Barcelonie lub Maladze. Uważam, że przed tym meczem szanse wynosiły 50 na 50. Wszystko sprowadzało się do tego, kto będzie miał swój dzień. Szczęśliwie padło na nas.

Żałujesz przedłużenia umowy z Unicają Malaga przed tym meczem? Po finale z propozycją rozmów kontraktowych podszedł do ciebie Jim O’Brien, trener Boston Celtics. Miałeś już związane ręce.

Nie będę owijał w bawełnę – tak. Szkoda, bo kto wie jak potoczyłyby się moje losy w Ameryce. Z jednej strony dopisało mi szczęście, bo wygrałem mistrzostwo świata. Z drugiej miałem małego pecha, bo przedłużyłem umowę tuż przed starciem z Argentyną. Wyszło jak wyszło. Czasu już nie cofnę.

instagram

Mówiłeś wcześniej wiele dobrych słów pod adresem Obradovicia. To prawda, że nie wziął cię na igrzyska do Sydney, bo nie chciałeś podpisać kontraktu z prowadzonym przez niego Panathinaikosem?

To nie do końca tak wyglądało. To on najpierw mnie nie powołał na igrzyska. Chciałem się na nim odegrać, więc nie przyjąłem oferty z Panaty. To był błąd, bardzo wielki błąd. Popier***** decyzja z mojej strony. Miałem 24 lata a zachowałem się jak bezmózg. Przez to zdarzenie wiele osób pamięta mnie jako gościa, który odmówił Obradoviciowi, bo chciał mu zagrać na nosie.

Zerwanie kontraktu z TAU Ceramicą w 2003 roku również było błędem?

W tamtym czasie uznałem, że Dusko Ivanović nie będzie dla mnie dobrym trenerem. Znałem historie o jego metodach treningowych, które sprawiały, że zawodnicy często łapali kontuzje. Wolałem chronić zdrowie, które we wcześniejszych latach trochę ucierpiało. Nie chciałbym jednak, aby moje słowa odbierać jako atak na Dusko. To świetny fachowiec, którego szanuje za to, co osiągnął. Zamiast Ceramici wybrałem Vojvodinę, w której spędziłem rok.

Obradović nie zabrał cię na igrzyska, ale wziął na EuroBasket 2005, gdy drugi raz objął kadrę. Mistrzostwa skończyły się wpadką w barażu o ćwierćfinał. Do tego doszła słynna konferencja trenera, na której bez oporów zrzucił winę na was, zawodników, opowiadając o wewnętrznych relacjach.

W zespole panowała zła atmosfera. To był główny problem. Niczego innego nam nie brakowało. Na papierze byliśmy najlepszym zespołem. Graliśmy u siebie, co dodatkowo sprawiało, że widziano nas w roli faworytów. Nawet wsparcie kibiców nie pomogło, gdy nie potrafiliśmy grać jako zespół. Byliśmy dupkami.

Rakocević powiedział, że grała zbieranina 12 graczy, w której każdy chciał być gwiazdą numer 1. Ucierpiał na tym zespół, którego w przenośnym znaczeniu na boisku nie widziano.

Miał racje. Na tym turnieju panował jakiś taki nieufny nastrój. Jeden dziwnie patrzył na drugiego. Żeljko nie potrafił nad nami zapanować. Nie potrafił ostudzić emocji, a w tym zespole nie brakowało mocnych charakterów. On w sumie też jest tylko człowiekiem. Nawet jak teraz wracam pamięcią, to czuje spory żal i złość z powodu tego turnieju.

Były też plotki na temat bójki Rakocevicia z Marko Jariciem. Oprócz tego Obradović wspominał na konferencji o imprezach do rana.

Na temat rzekomej bójki nie chcę się wypowiadać. Co do imprez to można sprawdzić, co Obradović mówił w wywiadach po mistrzostwach. Wskazał mnie jako jednego z najlepszych, jeśli chodzi o zachowanie. Nie będę ukrywał, że w tym zespole znajdowały się postacie, które nie lubiły słuchać Żeljko i wychodziły na drinka w nocy. Mnie wśród nich nie było.

Porozmawiajmy o wątku najbardziej znanym polskim kibicom – Prokomie Treflu Sopot.

To bardzo miły okres mojej kariery. Czuję się malutką częścią tego klubu. Miałem w Polsce fantastyczny sezon. Graliśmy w Eurolidze i wygraliśmy dwa puchary w kraju. Ludzie z Sopotu zawsze byli wspaniali i pomocni. Do dziś darzę ich olbrzymią sympatią. Ba, nie skłamię, jak powiem, że ich kocham. Wciąż mam wielu znajomych w Trójmieście

Wydaje mi się, że Polacy i Serbowie mają wiele wspólnego. Nie wiem co dokładnie, ale zachowanie i sposób myślenia wydaje mi się podobny. Wszyscy jesteśmy Słowianami – my z południa, wy z północy. Kiedyś Serbowie trochę odłączyli się od tej grupy, ale z pewnością byliśmy sąsiadami i dlatego mamy ze sobą dobry kontakt. Nie widziałem czegoś tego u Niemców, Francuzów czy Hiszpanów. Oni mają inną kulturę niż nasze narody.

Czyli poza boiskiem również świetnie się odnajdywałeś.

Filip Dylewicz do dziś jest moim dobrym przyjacielem.

Człowiek, który „zabrał” ci statuetkę dla MVP finałów PLK 2008.

Bardzo dobrze to określiłeś. I to iloma punktami? Czterema? (śmiech)

Wydaje mi się, że siedmioma.

Do dziś mam przed oczami jego minę, gdy odebrał nagrodę (Gurović naśladuje Dylewicza – przyp. M.W). Widziałem, że czuł się zmieszany. „Dobra, idź sobie” – śmiałem się.

Po dwóch porażkach w Zgorzelcu seria przeniosła się do Sopotu. W trzecim meczu rzuciłeś 34 punkty. Później przyszło zawieszanie za bójkę z Thomasem Kelatim, powrót i ostatni, decydujący mecz, w którym zdobyłeś 37 punktów. Ten wynik na dobre zapisał się w historii Polskiej Ligi Koszykówki.

Poza boiskiem byłem spokojną osobą. Gdy przekraczałem linię parkietu, to dostawałem ognia. Stawałem się innym człowiekiem. Moje reakcje boiskowe nie były spowodowane jakimś złem czy chęcią wyrządzenia krzywdy. Miałem po prostu silne pragnienie zwycięstwa. Czasem – jak w przypadku sytuacji z Kelatim – zdarzyło się, że przekroczyłem granicę. To było chuj*** co wtedy zrobiłem. Dobrze zdaję sobie sprawę, że wtedy się „podpaliłem”. Wiele razy popełniałem głupie błędy na boisku tylko dlatego, że nie wytrzymały nerwy.

Czyli Kelati wiedział, jak cię sprowokować?

Tak to może wyglądać. Miałem z nim rozmowę już wcześniej, przed finałami. Zawsze dobrze mi się przeciwko niemu grało. Rzucałem mu po 30 punktów. Kelati przed pierwszym meczem powiedział mi, że mnie zniszczy. „Naprawdę?” – odpowiedziałem, po czym się zaśmiałem. Doskonale pamiętałem nasze wcześniejsze potyczki. Napięcie rosło, aż do czwartego meczu. Zrobiliśmy to, o czym wszyscy wiedzą. To była część koszykówki.

Dlaczego zostałeś w Sopocie tylko na rok?

Agent powiedział, że mogą być jakieś kłopoty z zespołem i pozostanie w Sopocie nie jest dobrym pomysłem. Nie wiedziałem dokładnie, o co mu chodzi, ale posłuchałem się go.

Spędziłeś jeszcze sezon w Galatasaray, po czym w 2009 roku zakończyłeś karierę.

Czułem się już trochę przesiąknięty koszykówką. Głowa nie chciała już znosić dalszej gry. Nie potrafiłem się już zmusić do tych częstych lotów, reżimu treningowego dzień w dzień, wideoanaliz i innych obowiązków, z jakimi wiąże się kariera. Tego było już za wiele. Powiedziałem „dość”, bo chciałem odciąć się od tego natłoku.

Łatwo sobie poradziłeś z końcem gry?

A skąd! Dwa pierwsze miesiące były fajne. Czułem radość z tego, że mam wreszcie wolne i mogę robić to, co mi się podoba. Później poczułem się dziwnie. „Co teraz robić?” – zastanawiałem się. Miałem wypracowany nawyk pracy, a tu raptem nie było nic do roboty. Wkrótce dostałem propozycję pracy jako asystent w Crvenej Zvezdzie, a po roku poprosiłem Nebojsę Covicia by dał mi pod opiekę FMP, klub satelicki Crveny. Dwa razy wygraliśmy pierwszą ligę serbską. Mam satysfakcję z tamtego okresu, ale jak mówiłem wcześniej – praca head coach ajest nie dla mnie.

Czujesz się bezpiecznie w Belgradzie?

Tak, a dlaczego miałoby być inaczej?

Jedna część miasta cię wielbi, druga życzy wszystkiego najgorszego.

Kibice Partizana mnie niby nienawidzą, ale pewnie w głębi duszy na swój sposób kochają (śmiech). Wiadomo skąd to wynika – z transferu do Crveny. To są dawne sprawy, które dziś nic nie znaczą. Jaki mógłbym mieć teraz z nimi problem? Ja?

W jednym z wywiadów, że zdecydowałeś się na transfer do Partizana ze względu na grę klubu w Eurolidze.

Zgadza się. Pomimo różnych sytuacji, uważam Partizan za wielki klub. Jeden z moich synów im kibicuje. Drugi wraz z siostrą są za Crveną, więc nawet w domu mamy kibicowskie podziały.

Jaka jest twoja opinia na temat obecnej kadry Serbii? Jest w niej czołowy, jeśli nie najlepszy koszykarz NBA, Nikola Jokić czy MVP Euroligi z ostatnich lat, Vasilije Micic. Która generacja ma więcej talentu – twoja czy ta obecna?

Nikola Jokić wykonuje świetną robotę. Uważam go i Lukę Doncicia za obecnie najlepszych koszykarzy ligi. Trudno mi porównać moją generację z tą dzisiejszą. Uważam, że jeśli dzisiejsi zawodnicy będą w pełni sił, to mogą powalczyć na mistrzostwach świata o złoto. Oprócz Nikoli są jeszcze Bogdanović, Bjelica czy Teodosić. Najważniejsze jest to, aby stworzyli jedną, zwartą grupę.

Czemu w Serbii uważa się ciebie za kontrowersyjną postać?

Twoi koledzy po fachu kochają o mnie źle pisać, bo mówię od serca. W Serbii ludzie wychodzą z założenia, że jak mówisz prosto z mostu to, co masz na myśli, to znaczy, że jesteś głupi. Uważam się za mądrego gościa. Znacznie mądrzejszego niż wielu osobom się wydaje.

Mam własny sposób myślenia i życia. Nie zamierzam przed kimś się kajać czy wykonywać krok do tyłu z obawy o to, co o mnie napiszą. A niech sobie piszą co chcą. Moi najbliżsi wiedzą jakim człowiekiem jestem i jakie mam poglądy. Oni to akceptują. Zdaniem nieznanych ludzi się nie przejmuję. Mogą sobie pisać co chcą – że jestem gejem, debilem…

„Wytatuowanym idiotą” jak cię nazwała serbska pisarka.

Również i tak. Mam wywalone na jakieś obce opinie. Jestem od tych wszystkich ludzi po stokroć silniejszy psychicznie.

Moje nastawienie jest proste. Cieszę się życiem i staram się robić to co chcę, a nie to co inni by chcieli. Żyje swoim życiem, życiem Milana Gurovicia. Na koniec życia kim będziemy? Innymi ludźmi czy sobą? Bóg jest jeden i to on będzie nas oceniał. Już i tak dostałem od niego wielki dar – do koszykówki. Czuję się w ten sposób uprzywilejowany.

Na koniec wyjaśnijmy pewną sprawę – dlaczego były koszykarz Barcelony zakłada akademię o nazwie Real Belgrad?

Mój partner biznesowy zapytał się dla jaj czy chciałbym nazwać klub Barcelona Belgrad. Zaśmiałem się mówiąc, że grałem już w Barcelonie. „No to będzie Real” – odpowiedział. Tak powstała nazwa Real Belgrad (śmiech).

Za dziesięć lat moja akademia będzie najlepsza w Serbii, a być może stanie się konkurentem dla Realu z Madrytu i innych europejskich ekip. To moje marzenie, które wiem, że się spełni. Mnie pozostaje tylko pracować i dopilnować, by wszystko poszło zgodnie z planem.

Czytaj też:
Żan Tabak dla „Wprost”: Młodzi ludzie żyją z „syndromem iPhone'a”. Chcą mieć wszystko za jednym kliknięciem
Czytaj też:
Radosław Piesiewicz dla „Wprost”: Pierwszego dnia w PKOl poleciały mi łzy. Nawet chciałem cofnąć czas