Kontynuujemy nasz cykl wywiadów z polskimi medalistami olimpijskimi, którzy zakończyli kariery. Po rozmowie z Kazimierzem Adachem, brązowym medalistą w boksie z Moskwy, przyszedł czas na wywiad z Julią Michalską-Płotkowiak. Nasza zawodniczka stanęła na najniższym stopniu podium na igrzyskach w Londynie razem z Magdaleną Fularczyk-Kozłowską w wioślarskiej dwójce podwójnej.
Julia Michalska-Płotkowiak dwukrotnie uczestniczyła w sportowej imprezie czterolecia, bo startowała także w Pekinie, rywalizując w jedynce. To właśnie w tej konkurencji zaczynała oraz kończyła karierę po powrocie z przerwy macierzyńskiej. Od ponad 10 lat mieszka w Londynie i obecnie pracuje tam przy ukochanej dyscyplinie sportu. W rozmowie z „Wprost” opowiada o miłości do Trytona Poznań, czyli klubu, w którym spędziła całą karierę, o braku awansu na igrzyska w Atenach, o niełatwych relacjach z działaczami i przede wszystkim o przykrych momentach, które spotkały medalową osadę przed rywalizacją w Londynie.
Wywiad z Julią Michalską-Płotkowiak
Dawid Franek, dziennikarz „Wprost”: Ponad 10 lat mieszkasz w Londynie. Czy trudno było podjąć taką decyzję, żeby przenieść się na stałe za granicę i jeszcze w dodatku do tak sporego miasta?
Julia Michalska-Plotkowiak, brązowa medalistka olimpijska w wioślarstwie: To było jakby naturalne, bo ja się przeniosłam do męża. On również wiosłował – był pierwszym Polakiem, który wystartował w The Boat Race i byliśmy oczywiście z racji mojego uprawiania sportu i jego doktoratu w Oxfordzie w związku na odległość i ja przyjeżdżałam do niego przez trzy lata do Londynu. W 2012 roku po igrzyskach wzięliśmy ślub i patrzyliśmy na możliwości pracy, i nie miał ciekawych ofert w Polsce.
Z Michałem przygotowywaliśmy się do tej zmiany, a ja wiedziałam, zanim byłam w związku, że po Pekinie jeszcze jeden cykl olimpijski potrenuję, a potem będę musiała mieć przerwę. Tymczasem życie prywatne się też zaczęło rozwijać. Nie patrzę na Londyn przez pryzmat dużego miasta, bo dużo więcej się zwiedzi, będąc turystą, niż mieszkając w nim na co dzień. Jest praca, rodzina, okolice, po której się poruszamy regularnie. Powiem szczerze, że jak przyjeżdżają znajomi, to często wiedzą bardziej, co chcą zwiedzić niż ja.
Tak się złożyło, że w Londynie zostałaś przy ukochanym sporcie. W trakcie kariery zawodniczej myślałaś, że tak to się potoczy, iż zostaniesz trenerką?
Po kilku zejściach na wodę w Nantes w styczniu we Francji i zobaczeniu mojego trenera, jak się musi ubierać na motorówkę, powiedziałam, że nigdy trenerem nie będę, bo nie chcę, żeby mi było tak zimno, a tutaj powtarzam schemat co roku (śmiech). Chciałam wziąć jakąś pracę, by mieć punkt zaczepienia, gdyby mój powrót do wioślarstwa się nie powiódł.
Najłatwiej było mi znaleźć pracę jako trener i to wówczas na bazie tylko papierów instruktorskich, które zrobiłam w Polsce. Wystarczyło je jedynie przetłumaczyć. Wtedy wróciłam na poważnie do wioślarstwa. Mówiłam sobie, że będę mieć pracę i wiem, że trochę za dużo na siebie wzięłam. Jak wracałam właśnie do sportu w 2014 roku, to musiałam się kwalifikować od nowa do kadry. To praktycznie w tym roku zaczęłam trenować 5:30 rano, zajmować się dzieckiem, potem był drugi trening 10:00, a następnie dziecko do żłobka i pójście właśnie do pracy, a czasem po niej jeszcze krótki trening, bo mąż odbierał dziecko. Tak czy inaczej, była to dla mnie odskocznia. Dodam też, że ta praca trenera była na pół etatu, by móc to wszystko połączyć.
Jako że pracujesz w Londynie dość długo, to masz porównanie z warunkami treningowymi do tych, które można zastać w Polsce. Można tutaj mówić o przepaści?
Tak. Tylko bądźmy sprawiedliwi. Porównujemy bowiem klubowe warunki w Polsce, gdzie naprawdę kluby, pasjonaci, trenerzy, miasta, ministerstwo starają się o bardzo dobre warunki. Czasami może są takie, jakie miał Rocky Balboa i ja zastałam je w Trytonie Poznań w 1999 roku. Warunki nie zastąpią chęci. W Londynie są prywatne szkoły, które mają swoje kluby wioślarskie, gdzie rodzice płacą między 25 a 45 tysięcy funtów rocznie za taką szkołę i to są osoby oczywiście bogate z różnych powodów. Są sytuacje, kiedy przychodzi rodzic i mówi, że on chce kupić ósemkę. Pyta, czy może kupić łódkę (ósemka typu empacher to koszt ponad 300 000 złotych), bądź w inny sposób wesprzeć klub. Także mówimy o przepaści finansowej, ale też kulturowej.
Ja też doszłam do tego, dlaczego najlepsze elitarne szkoły mają rugby czy krykiet, czy właśnie wioślarstwo. Oni szkolą w sportach zespołowych, bo to dyscypliny, które przygotowują dzieci do życia. To taki idealny podkład na „wyścig szczurów”, ale też umiejętność pracy w zespole. Uczniowie przychodzą o 6:00 rano nad wodę potrenować, to potem nie ma w życiu dorosłym dla tej osoby problemu, by iść do pracy na 6:00 rano. Zatem być może jest to przepaść kulturowa, gdyż warunki w klubach w Polsce też się bardzo poprawiły, również w Trytonie, bo potem jak równy z równym rywalizujemy na igrzyskach z tymi osobami, które są z takiej stajni dobrobytu. Czasem powtarzam moim zawodnikom, którzy mają 15 lat, że powinni szanować, jaki mają sprzęt, mimo że w tej grupie sprzęt jest już trochę wiekowy, bo to łódki klasy światowej, a ja jestem z Polski i niektórzy mogą pomarzyć o startach na takim sprzęcie i w takim wieku. Sport jednak nie zaczyna się na tym aspekcie, ale w głowie i sercu.
Tryton Poznań na zawsze w sercu wioślarki
Wspomniałaś o warunkach w Trytonie, że trochę mogłaś się poczuć jak Rocky Balboa. Podejrzewam, że nie było chwilami wesoło. Wtedy wykuwał się twój charakter? Bo też zachowywałaś się zawsze fair wobec klubu, nigdy z niego nie odchodząc. Wierność i przywiązanie to słowa, które zapewne nie są ci obce.
Zdecydowanie tak. Ja sobie nie wyobrażam w ogóle, żeby kiedykolwiek zostawić Trytona. Za tym klubem stoją ludzie. I mamy np. taką historię, że jeszcze nadal obecny prezes Wojciech Tadeuszak pełni tę funkcję około 40 lat. Własnymi rękoma remontował klub po pożarze. Robił to też, gdy były wielokrotne powodzie. Były też inne tragedie, gdzie ludzie tracili życie dlatego, że np. przewróciła się ósemka. Mimo tylu przykrych zdarzeń ci ludzie zostają przy tym klubie. I właśnie tutaj chodzi o tę wierność. Nie wyobrażałam sobie, żeby zostawić osoby, które wyciągnęły do mnie ręce.
To prezes, który chodzi od drzwi do drzwi swoich kolegów mających różne przedsiębiorstwa m.in. firma POL-CAR z Poznania, która pomagała mi przez całą moją karierę i nadal wspiera mój klub Tryton. M.in. dzięki takiej pomocy prezes w 2004 kupił łódkę wraz z miastem. Podczas powrotu przyczepa z łódką o wartości 50 000 zł odczepiła się i jechała obok samochodu. Nie mogłam porzucać ludzi, którzy poświęcają swój własny, prywatny czas, dla twojego rozwoju. Sama chciałam też przejąć tę sztafetę dobroci. Jeśli chodzi o Rocky’ego Balboę, to używam tego sformułowania z przymrużeniem oka. Pamiętam te sceny, kiedy przychodzimy do klubu i były trzy stopnie, jadąc przez dwie godziny na ergometrze, ściągamy po kolei czapkę, rękawiczki itd. Ja wtedy będąc tam, nie myślałam, że ktoś ma lepiej albo gorzej. Zakładałam, że to jest normalne, bo lubiłam tam być.
Śmieję się, że kluby w Poznaniu to jest taki Hogwart, że każdy ma ten swój dom i czasami mam wrażenie, że na podstawie charakteru wybierają kluby i też czasami zmieniają je. Ja nie musiałam. Jeszcze w dodatku poznałam szybko trenera (Marcin Witkowski – przyp.red.), który spiął klamrą całą karierę. Przyszedł do szkoły podstawowej nr 40 w Poznaniu i ogłosił nabór, a ja byłam jego pierwszą zawodniczką.
Sukcesy pojawiły się szybko. Nawiążę do Aten i 2003 roku, gdzie zdobyłaś mistrzostwo świata juniorek w jedynce. Była szansa rok później pojechać na igrzyska olimpijskie do tego miasta, startując nawet w dwójce?
Z wizytacją na mistrzostwa świata juniorek przyjechał trener Jerzy Broniec, czyli szkoleniowiec mistrzów olimpijskich z Sydney, Tomka Kucharskiego i Roberta Sycza, zawodników wagi lekkiej. Trenował również Ilonę Mokronowską i Kasię Demeniuk, które miały wicemistrzostwo świata w swoim dorobku, ale ten sezon 2003 nie układał się dość dobrze i trener Broniec chciał się zabezpieczyć, bo wiedział, że ta dwójka może mieć problem z uzyskaniem kwalifikacji olimpijskiej.
Szkoleniowiec przyjechał popatrzeć, bo poza Magdą Kemnitz widział mnie wśród pretendentek do startów w dwójce wagi lekkiej. Obie zostałyśmy zaproszone do kadry przygotowującej się na igrzyska olimpijskie, a tymczasem wchodziłyśmy w rok maturalny. Wiedziałam, że jakby jestem silniejsza od Magdy, ale też rozumiałam, że jestem jedynkarką, która nie za bardzo pasuje do osad, bo nie miałam za dużo doświadczenia, chociażby na poziomie klubowym i że mogę nie pasować do dwójki. Sposób, w jaki wiosłowałam, był bardzo silny, bardzo długi, nie był dynamiczny, więc wiedziałam, że ta dwójka będzie dla mnie dużym wyzwaniem i doświadczeniem na przyszłość.
Nagle igrzyska, które tylko znałam z oglądania ich w telewizji co cztery lata z moją babcią oraz słowa mojego wujka, że wiosła mogą dać mi tę szansę na igrzyska, stały się realne.
Mój wujek był olimpijczykiem w WKKW. Mowa o Piotrze Piaseckim. Ja z nim spędziłam wakacje, mając 16 lat i u niego zobaczyłam po raz pierwszy na strychu rzeczy olimpijskie. Powiedziałam „Wow”. Przyznam też, że przez pierwsze 4 lata chciałam zrezygnować z wioślarstwa na rzecz jeździectwa, bo kochałam konie. Mój trener wiedział, że to był taki regularny schemat. No ale wtedy we wrześniu 2003 było inaczej z powodu zaproszenia do kadry narodowej i trenowania z mistrzami olimpijskimi i ich trenerem.
Od grudnia nie było nas w szkole, miałyśmy tok indywidualny z Magdą Kemnitz, uczęszczałyśmy do X LO w Poznaniu. Jeździłyśmy cały czas na zmianę dopasowywane do Ilony. Kasia Demianiuk w procesie eliminacji odpadła z tej grupy. Zostałam tylko ja z Magdą i trener Broniec zaczął układać, jak będziemy startować w tym 2004 roku i na pierwszy wyścig postawił Magdę z Iloną, dlatego że na wszystkich pomiarach czasowych wychodziło, że pływamy tak samo szybko. We wrześniu 2003 roku nam powiedział, że gdyby doszło do sytuacji, że łódka tak samo szybko pływa, to jedzie ta dziewczyna, która ma naturalną wagę. Magda miała naturalną wagę, była niższa, a ja musiałam 2 kg się odwodnić. Co prawda miałam więcej siły, ale wioślarstwo to nie tylko siła, ale też czucie. Ja czasem Ilonie przeszkadzałam, a Magda potrafiła się lepiej do niej dostosować.
Czas nas gonił i trener zaczął widzieć, że idzie to w stronę Magdy. Na zawodach w Duisburgu, łódka ze mną przegrała z osadą, która dzień wcześniej została pokonana przez układ Ilona/Magda i wtedy trener powiedział, że Magda była do tego była czwarta na Pucharze Świata w Poznaniu, czym wygrała rywalizację. Nie miałam do nikogo pretensji. Osadę na igrzyska wybrano w sprawiedliwych warunkach. To nie był jednak koniec olimpijskich nadziei.
Słucham dalej.
Trener Broniec powiedział, że wyśle mnie na kwalifikacje w jedynce, ale musi jechać szkoleniowiec Marcin Witkowski, a że nie było dla niego miejsca w samolocie, więc podróżował samochodem z dyrektorem sportowym. Pojechaliśmy do Lucerny i wszyscy myśleli, że przyjechałam na tzw. rzeź niewiniątek. Były podzielone opinie na temat mojego przyjazdu. Trzymałam wagę jeszcze 3 tygodnie wcześniej do 59 kg. Doszłam do 64 kg, bo 5 kg tak naprawdę odzyskałam na wodzie i regularnych posiłkach. Ostatecznie wystartowałam w kwalifikacjach. Ku zdziwieniu moim i wszystkich dostałam się do finału.
Prezes PZTW przekazał trenerowi Witkowskiemu wiadomość, którą on miał zdecydować czy mi powie, czy nie, że jeśli przypłynę jako czwarta do mety, to World Rowing (Międzynarodowa Federacja Wioślarska – przyp.red.) da mi dziką kartę na igrzyska. Do Aten wchodziły bezpośrednio natomiast trzy najlepsze zawodniczki. Trener przekazał mi informację przed startem, bo powiedział, że u nas szczerość to zawsze była numerem jeden i co za tym idzie również lojalność. Raczej się nie stresowałam, a po prostu byłam słaba i przypłynęłam piąta, więc zabrakło mi jednego miejsca, żeby w wieku jeszcze 18 lat pojechać na igrzyska. Magda Kemnitz też miała 18 lat, więc była najmłodszą uczestniczką w kadrze narodowej, a tak to byłybyśmy we dwie.
No i nie pojechałam do Aten. I to rzeczywiście była moja druga lekcja w ciągu trzech tygodni. Potem startowałam w Mistrzostwach Świata do lat 23 w Poznaniu, gdzie prowadziłam przez prawie 1500 metrów, jednak ostatnich 500 m nie pamiętam, a finalnie dopłynęłam na czwartym miejscu. Później pojechałam na akademickie mistrzostwa świata, to obudziłam się w pokoju z ratownikami medycznymi. Po tym wszystkim miałam ogromne poczucie porażki i odczuwałam, że wiele osób we mnie zwątpiło na samym początku drogi. Najpierw dano mi szansę wywalczenia kwalifikacji na igrzyska, a potem twierdzono, że chyba za dużo w tym wioślarstwie nie zrobię… Z trenerem Witkowskim uznaliśmy, że rok 2004 jest rokiem pełnym nauki.
Przykro to słyszeć.
Takie zwątpienie jest chyba wliczone w drogę, jaką trzeba pokonać, każdy patrzy przez pryzmat swoich doświadczeń. Ważne, żeby w siebie wierzyć i w cały proces przygotowań swojego trenera i zespołu.
Do Pekinu nie raz słyszałam różne opinie na temat naszych przygotowań, ale wtedy udało mi się przełamać i wypracować dobrą komunikację z osobami decyzyjnymi. Zwyczajna szczera rozmowa, szanując też ich punkt widzenia z racji dużo większego doświadczenia niż moje. Trener Marcin Witkowski wiedział, jak się odnaleźć w takich sytuacjach i jedynym sposobem, żeby dawano nam szanse, było wygrywanie na zawodach kwalifikacyjnych i potwierdzanie swojej formy na arenie międzynarodowej. Bardzo się cieszę, że przez lata treningów udało się zbudować dobre relacje z działaczami, które każdemu wyszły na plus w postaci wyników, które zdobyliśmy wspólnie z trenerem i PZTW.
Trochę nie rozumiem podejścia do ciebie w taki sposób, tym bardziej że pozycja Polski w wioślarstwie dopiero się rozwijała, a ty byłaś jednym z kluczowych ogniw. Te głosy kpin pojawiały się głównie ze strony działaczy, czy trenerzy również do tego przyłożyli rękę?
Tak jak wspomniałam powyżej, jest to chyba część całego procesu i też poświęcenia czasu nad zbudowaniem relacji, w jakiej chcemy funkcjonować z ludźmi nas otaczającymi, którzy też mają wpływ na nasz rozwój i naszą dyspozycję danego dnia. Ja po prostu lubiłam to robić. Jeśli więc ktoś mnie wywalał drzwiami, to wracałam oknem. Zawsze wioślarstwo było bardzo ważne, jeśli chodzi o zbudowanie pewności siebie.
Z czasem byłam już bardziej odporna, ale też starałam się nie przejmować, a nawet śmiać wraz z żartującymi. Miedzy innymi, kiedy została dodana do mojego imienia literka „n” przez moich kolegów z kadry przed igrzyskami w Pekinie i zostałam Julianem. Po prostu śmiałam się z tego, że w końcu znaleźli sposób, żeby mnie w pełni zaakceptować w kadrze. Byłam jedyną kobietą w składzie wioślarskiej kadry, bo poza mną były cztery męskie osady.
Czytaj też:
Serce ze stali i medal olimpijski. „Mieliśmy ręczniki na dłoniach i rękawice z baraniej skóry”
Wspomniałaś o Pekinie. Osiągnęłaś wielki sukces, wchodząc do finału A, ale tam z kolei przypłynęłaś do mety na szóstym miejscu. Liczyłaś na coś zdecydowanie więcej?
W ogóle chylę czoła przed Polskim Związkiem Towarzystw Wioślarskich za to, jak przygotowywano nas do igrzysk. Byliśmy na obozie aklimatyzacyjnym dwa tygodnie przed igrzyskami w rewelacyjnych warunkach i dzięki temu prawdopodobnie mieliśmy wielkie sukcesy, bo na pięć osad, cztery były w finale a czwórka bez sternika wagi lekkiej i czwórka podwójna zdobyły odpowiednio srebrny i zloty medal olimpijski.
Jeśli chodzi o mój finał, no to jedynka jest bardzo charakterystyczna, potwornie trudna i jak to niektórzy mówią – trochę dla zwariowanych osób i ja się chyba w to po prostu dobrze wpasowałam. Zawody w tej konkurencji trwają tydzień. Mimo że w Pekinie byłam w swojej życiowej formie, wiedziałam, że tylko wyścigi na poziomie 100% dadzą mi awans do kolejnej rundy.
W Pekinie zaraz po półfinale jak się zakwalifikowałam, to nie mogłam ruszyć się z miejsca. Kontuzjowałam sobie bark i nie byłam w stanie ruchu wykonać, byłam kompletnie sztywna, czułam ból, ale też niedowład kompletny i mój trener widział, że już coś się dzieje i ja po prostu zmusiłam się do tego, żeby płynąć. Dostałam kamizelkę chłodzącą od fizjoterapeutów, popłynęłam na rozpływanie, ale na zasadzie praktycznie pracy samych nóg. Mimo wszystko musiałam się zmuszać do wykonywania ruchów, żeby nie zdradzać słabości przed rywalkami. Dokładnie to samo miałyśmy 4 lata później, jak Magda Fularczyk była kontuzjowana na treningu dwa dni przed decydującą batalią.
W pekińskim finale nie czułam bólu, bo na szczęście doktor Robert Śmigielski przed startem dał mi środki znieczulające, więc mogłam startować. Nie byłam faworytką oczywiście i tak też było w półfinale, gdzie pamiętam, jak konkurentki przed wyścigiem mnie skreślały, pokazując palcem na tablicy wyników, nie widząc, że stoję za nimi. W rozgrywce o medale startowałam z toru obok Rumjany Nejkowej, która wygrała wyścig. Plan był taki, żeby jak najdłużej utrzymywać jej tempo. To działo się do pewnego krótkiego momentu. Była też taka kwestia, że nie było dronów, kamer na kablach i motorówki z kamerami były na torze, jak ktoś zostawał z tyłu. To mieli zgodę, żeby go zalewać i ja tak sobie przedostatnie 500 m płynęłam zalewana przez motorówki, bo już tak zostałam. Teraz już nawet nie pamiętam, o ile przegrałam.
Po Pekinie szybko przyszły sukcesy i zmiana koncepcji startowej. We wrześniu 2009 roku zdobyłaś z Magdą Fularczyk mistrzostwo świata w dwójce. Był pomysł startów w czwórce, czy od razu pojawiła się opcja, by stworzyć z kimś duet?
Szef wyszkolenia dotrzymał słowa danego przed igrzyskami w Pekinie, gdzie powiedział, że jak będę w pierwszej ósemce, kolejne czterolecie trener Marcin Witkowiski będzie mógł budować kadrę wioseł krótkich kobiet, do której powołał poza mną Magdę Fularczyk, Natalię Madaj oraz Agatę Gramatykę. Spełniło się moje marzenie, ale okazało się potem, że byłam kontuzjowana, bo przez półtora roku trenowałam ze złamaną kościoła skokową, która mi rozryła staw skokowy dość mocno. Miałam 2,5 cm odłamka i przestałam biegać, więc jeździłam na rowerze, bo różne badania pokazywały, że nic mi nie jest, a w Pekinie właśnie dzięki dr Robertowi Śmigielskiemu dowiedziałem się o urazie. We wrześniu miałam operację usuwania odłamka, a potem dwa miesiące rehabilitacji. Na szczęście udało się rozpocząć przygotowania do sezonu 2009 wg planu w listopadzie 2008.
Początkowo miałyśmy osadę czteroosobową coś na wzór naszej czwórki dominatorów wśród mężczyzn, ale gdy na jednych zawodach przegrałyśmy z bardzo dużą stratą do niemieckiej młodzieżowej osady, to pojawił się pomysł, by utworzyć mocną dwójkę. Trenowałyśmy w różnych ustawieniach i wszystkie ustawienia ze mną były najszybsze i na treningach szybkości, i na treningach wytrzymałości. Ostatecznie po kilku sprawdzianach wyszło na to, że najlepsze wyniki osiągam z Magdą. Wystartowałyśmy w Poznaniu na mistrzostwach świata i zdobyłyśmy pierwszy zloty medal dla osady kobiecej w historii PZTW.
Niestety rok 2010 stał pod znakiem kontuzji. Ja miałam zmęczeniowe złamanie żeber, a Magda też nie była w dobrej sytuacji, bo podczas gry w siatkówkę podczas jednego obozu zerwała sobie więzadła w stawie skokowym. Rehabilitacje zakończyłyśmy w czerwcu 2010 i przystąpiłyśmy do przygotowań do mistrzostw świata w Nowej Zelandii, które z racji lokalizacji zostały przeniesione z końca sierpnia na początek listopada. Dzięki temu mogłyśmy wypracować jakąkolwiek formę i zdobyć brązowy medal.
Przykre przeżycia przed igrzyskami w Londynie
Wspomniałaś wcześniej o urazie Magdy, który pojawił się dosłownie dwa dni przed finałem w Londynie. W związku z tym, jakie było podejście mentalne do tego finału? Była spora obawa, że coś wam nie wyjdzie?
Do finału w Londynie zaczęłam podchodzić od stycznia 2012 roku, widząc, jakie my mamy relacje z Magdą, jak się zjeżdżamy i rozjeżdżamy w pewnych kwestiach, ale rzeczywiście na wodzie to byłyśmy po prostu nie do zdarcia i było super. To było coś magicznego, co potrafiłyśmy zbudować na dwójce, taką wierność i zaufanie. Sportowo skoczyłybyśmy za sobą w ogień. To był trudny czas. Magda straciła ojca w maju i tak jak ja mówiłam – mnie do startu w Londynie przygotowywało życie, ja też mierzyłam się z obciążeniem straty bardzo bliskiej osoby, bo w 2007 roku zaraz przed kwalifikacjami olimpijskimi zmarła moja babcia, z którą byłam bardzo blisko. Wtedy cały czas płakałam i byłam załamana. Czułam z trenerem, jak podejść do Magdy w tym okresie trzech miesięcy. Tak się złożyło, że w Londynie obie byłyśmy kontuzjowane. Pierwsza byłam ja. Niewiele osób o tym wie, ale w poniedziałek po starcie pojawiło się to, co w Pekinie, na wysokości szyi i barku. Być może Magda się trochę wystraszyła. I dwa dni przed finałem to ona miała spore problemy. Była jeszcze ewentualność, bym płynęła z Natalią Madaj, która w środę zakończyła swoją rywalizację w czwórce podwójnej, ale ja koniecznie wtedy chciałam z Magdą dokończyć to, co zaczęłyśmy.
Magda otrzymała porcję zastrzyków i mówiłam jej, że tak jak w Pekinie mogłam wystartować bez bólu, to ty też możesz. Tylko że ja nie byłam w dwójce w Pekinie, a tutaj tak i wiedziałam, że Magda popłynie tak długo, jak ewentualny ból jej pozwoli i miałam dodatkową odpowiedzialność za osadę, która mnie motywowała. Bardzo dużo osób często powtarza, że dlatego wolą pływać w osadach, bo wiedzą, że zawsze mogą na kimś polegać i my z Magdą zawsze mogłyśmy na siebie liczyć w czasie wyścigu, czasem ja miałam słabsze dni, czasem ona, ale zawsze czułyśmy wsparcie partnerki. Czułam, że tak około 250 metrów do mety czy nawet trochę wcześniej u Magdy bierze górę „automatyczny pilot”, czyli tylko czysto i w rytmie wkładać i wyjmować wiosło, by nie utknęło w wodzie, po wioślarsku nie „złapać raka”.
Ani przez chwilę nie zwątpiłam, że to dowieziemy, nawet czułam dodatkową mobilizację, żebyśmy te nasze marzenia spełnić na mecie.
Przyznam szczerze, że moje doświadczenie pozwoliło mi udźwignąć ogromny ciężar. Przeżyłam sporo w wioślarstwie na czele z trudnym sezonem 2004. Dlatego tak często się mówi, że trzeba zawodników wysyłać po naukę na igrzyska. A ludzie się wtedy zastanawiają, dlaczego ten pojechał i był ostatni. Żeby się tam dostać, to trzeba się sporo napocić. Czasami trudniejsze są kwalifikacje od samych igrzysk. My jako naród powinniśmy wspierać takiego sportowca, bo on już został oceniony, on już maturę zdał i dostał się na studia. Ma indeks, przechodzi z roku na rok i to jego sprawa czy jedzie na tróję, czy jedzie na coś innego. W wioślarstwie jest tak samo, jak na studiach. Natomiast po tym, co spotkało Magdę, odechciało mi się dalszych startów w dwójce i w ogóle na chwilę miałam dość mojego ukochanego sportu. To przeżycia, które też zostaną ze mną na zawsze.
Mówiłaś już kilka lat wcześniej, że po Londynie robisz sobie przerwę, a tymczasem jeszcze twoje życie prywatne nabrało rumieńców. Ślub, narodziny dziecka. Miałaś w swojej głowie myśli, że już po tym wszystkim nie wrócisz do wioślarstwa? Bo ostatecznie podjęłaś rękawicę w jedynce.
Tak jak wspomniałam, po londyńskim finale nawet nie chciałam słyszeć o dalszych startach w dwójce. Zraziłam się do tego, być może ze względu na fakt, że narzuciłam Magdzie takie tempo i widziałam, jak cierpiała i miałam o to do siebie pretensje, bo Magda sama rano przed startem, leżąc w łóżku, mówiła ze łzami w oczach, że nie da rady i muszę popłynąć z Natalią.
W trakcie ciąży odpoczywałam sporo, ale też dużo myślałam o wioślarstwie. Potem rzeczywiście zaczęłam się przepraszać ze sportem, ale musiałam powalczyć na nowo o powrót do kadry.
Miałam takie myśli, że nie mogę czegoś, co kochałam tyle lat kończyć z myślą, że tego nienawidzę i muszę sobie dać szansę spróbować. Zaczęłam tak trenować pięć razy w tygodniu. Musiałam dać trenerowi odpowiedź w 2014 roku do końca sierpnia, czy wracam, żeby chociaż miesiąc potrenować przed kwalifikacjami do kadry narodowej, gdzie były wszystkie dziewczyny, które znajdowały się w pełnym ciągu treningowym od igrzysk w Londynie.
I tak w październiku wystartowałam w Poznaniu. Jeśli bym przegrała jakikolwiek wyścig, to skończyłabym karierę. Wygrałam wszystkie cztery. Czekałam tylko, aż rywalki mnie dopadną, ale to się nie działo. Pełna wzruszenia wiedziałam, że trzeba to kontynuować. Było warto i rzeczywiście zakochałam się na nowo. To było też jak terapia. Najlepszym terapeutą rzeczywiście było wstawanie na 5:30 rano, zakładanie białych lampek rowerowych w Londynie na łódkę podczas zimy, żeby barki widziały mnie na wodzie.
No i jedynka, tak jak mówiłam, jest bardzo wymagająca, bo na dwójce to bym miała maksymalnie trzy starty, a na jedynce musiałam mieć minimum pięć i na dwa, trzy starty regenerowałam się odpowiednio, ale na ostatnie dwa niestety już nie. Moja kalkulacja tutaj trochę zawiodła.
Powrót do wioślarstwa dał spełnienie
O co konkretnie chodzi?
To godzenie na siłę pracy, przede wszystkim bycia mamą, bo ja nie wyobrażałam sobie życia bez opieki nad dzieckiem, żebyśmy się musiały rozdzielać. Wiem, że gdzieś powinnam była odpuścić. Dlatego bardzo się cieszę, że innym się udaje i z odpowiednim wsparciem osiągają wyniki jak np. ostatnio Martyna Radosz, która zakwalifikowała do igrzysk na dwójce wagi lekkiej, też jest mamą.
Czyli okres przygotowawczy do igrzysk w Rio de Janeiro uważasz za wartościowy, mimo że zakończył się brakiem awansu?
Sukcesu w postaci awansu na igrzyska nie było, ale psycholog powiedziała mi, że powrót do wioślarstwa pomógł uciec mi od depresji. Tak jak wioślarstwo pomogło mi urodzić dwójkę moich dzieci, tak samo okazało się pomocne w sferze mentalnej. Jeśli chodzi o moje dzieci, to nie miałam łatwych porodów, ale zawsze lekarze powtarzali, że w moim przypadku bycie sportsmenką ewidentnie sprzyjało. Dlatego też do wioślarstwa ten sentyment zawsze będzie pozostawał.
Czy twoim zdaniem młodzież garnie się do wioślarstwa w tej chwili bardziej niż w czasach, kiedy ty zaczynałaś? Mamy w ostatnich latach sporo sukcesów w takich sportach wodnych jak właśnie wioślarstwo, czy też kajakarstwo.
Znowu tutaj musimy wrócić do tematu ludzi. W Londynie wioślarstwo jest jednym ze sportów ramach lekcji WF-u w szkołach prywatnych, które napędzają całą tę machinę. Zatem gdyby Ministerstwo Sportu i Ministerstwo Edukacji dogadały się w sprawie odpowiedniej promocji sportu w szkołach bądź regulacji programowych, to moglibyśmy zrobić spory krok naprzód. W ramach takiej akcji widzielibyśmy, że nie ma lepszego miejsca, gdzie dziecko się nauczy rozumienia własnego ciała, szacunku itd. bo można by wdrożyć dyscypliny adekwatne do wieku na każdym poziomie edukacji. Jeśli chodzi o sporty wodne w Polsce, to uważam że mamy świetnych ludzi i ośrodki. Między innymi tor Malta w Poznaniu jest bardzo ważny, bo to jeden z najlepszych obiektów do wioślarstwa i kajakarstwa na świecie. Cieszy, że jest spora pomoc samorządów, stypendia. To wszystko ma istotną wagę. Kluczowe dla rozwoju jest także tworzenie klubów amatorskich. Tych też mamy coraz więcej, co zdecydowanie pomoże w promocji i nadaniu nowej jakości wioślarstwu oraz wsparciu indywidualnych młodych talentów przez amatorskich pasjonatów.
Czujesz się spełniona jako zawodniczka?
Tak i to dzięki powrotowi na jedynkę. Jakbym nie wróciła, to bym zrobiła największy błąd w swoim życiu na pewno, ale ta jedynka mocno mnie ukształtowała i właściwie spięła klamrą całą moją karierę. Powrót dopełnił mnie doświadczeniami – mocno takimi życiowymi. To było przeżywanie własnych trosk, kogoś trosk, odpowiednie manewrowanie w tym wszystkim, ale też zaczepienie się po drugiej stronie, gdzie widzę, jak niesamowity potencjał i przełożenie na życie po sporcie ma wioślarstwo.
Wioślarze są gotowym materiałem, by wyszkalać ich na dobrych pracowników, liderów, a z czasem też szefów. Szczególnie wioślarstwo daje nam całe spectrum pracy w zespole czy też indywidualnie, słuchania szefa/trenera, ale też nabrania pewności siebie, by zasugerować swoje rozwiązania – wyczucia sytuacji i wdrożenia odpowiednich działań dla dobra zespołu czy później firmy. Polscy zawodnicy, spędzając 300 dni w roku na obozach wiedzą, co to znaczy poświęcenie i podporządkowanie się w celu zrealizowania zadania. Czyli to gotowy materiał na prace w zespołach małych i dużych. Zawodnicy mają bardzo duże doświadczenia z pracą pod presją oraz ze swoimi emocjami. Nie ma lepszego pracownika, jak byłego zawodnika i widzę to, przebywając w Wielkiej Brytanii i patrząc na ich system.
Czytaj też:
Polska 16 lat czekała na taki wyczyn. W Paryżu sportowcy wyrównają to osiągnięcieCzytaj też:
Polki podbiły Węgry. Mamy dwa medale Pucharu Świata!