Miał być ligowy hit, a był taki mecz, że aż bolą zęby

Miał być ligowy hit, a był taki mecz, że aż bolą zęby

Lech Poznań – Legia Warszawa
Lech Poznań – Legia Warszawa Źródło: PAP / Jakub Kaczmarczyk
Powiedzieć, że ligowy hit Lech Poznań – Legia Warszawa rozczarował to nic nie powiedzieć. To był mecz, od którego oglądania bolą zęby. Dużo było walki, brutalnych starć, agresji, a bardzo mało składnych akcji. Staje się już powoli złą tradycją, że spotkania dwóch najlepszych polskich klubów ostatniej dekady są raczej „rąbanką” zaczerpniętą ze sportów walki, niż pokazem dobrego futbolu.

Skończyło się na bezbramkowym remisie, który bardziej satysfakcjonuje Legię, bo grała na wyjeździe bez swojego najlepszego piłkarza Josue, który zazwyczaj kreuje większość akcji ofensywnych warszawskiego zespołu. – Dla mnie portugalski pomocnik to jakieś 30 procent siły Legii, więc jeśli Portugalczyka nie było na boisku, to drużyna stała się bezradna – komentował po spotkaniu Tomasz Wieszczycki, były piłkarz Legii,

Ekspert Canal Plus ma oczywiście rację, ale przecież brak jednego tylko piłkarza nie może być żadnym usprawiedliwieniem faktu, że w najbardziej wyczekiwanym meczu Ekstraklasy całej rundy jesiennej było tak skandalicznie mało piłki w piłce.

Spokojniej i ciszej wokół trenera Lecha

Kibice ostrzyli sobie zęby, bo przecież do Poznania Legia przyjeżdżała w roli lidera tabeli, a trener Kosta Runjaić jest już przy Łazienkowskiej wystarczająco długo, żeby można zobaczyć pierwsze efekty jego pracy. Z kolei Lech Poznań, który fatalnie rozpoczął ten sezon, ostatnio dawał sygnały, że ciężki kryzys ma już za sobą. W Ekstraklasie zaczął wygrywać (13 punktów w pięciu ostatnich spotkaniach), a w Lidze Konferencji Europy stoczył dwa epickie mecze. Co prawda z silnym Villarreal przegrał 3:4, ale zebrał wiele pochwał za odwagę i rozmach w starciu z Hiszpanami. A w kolejnym spotkaniu poznaniacy wysoko rozbili Austrię Wiedeń aż 4:1, co pozwoliło wierzyć, że w końcu „Kolejorz” wskoczył na właściwe tory.

Ostatnio zrobiło się też spokojniej i ciszej wokół trenera Johna van den Broma. Holender był mocno krytykowany, za fatalny start sezonu i kiepskie mecze Lecha w europejskich pucharach. Kibice domagali się dymisji nie tylko szkoleniowca, ale także dyrektora sportowego Tomasza Rząsy, który Van den Broma zatrudnił. Tyle, że to wszystko działo się w lipcu i sierpniu, czyli – jak na specyfikę futbolu – dawno. Teraz trener zyskał zaufanie trybun, a w grze drużyny widać było gołym okiem istotną poprawę.

Wcześniej Holendrowi zarzucano, że fatalnie przygotował Lecha w letniej przerwie między sezonami. Szczególnie pod względem fizycznym. Tyle tylko, że szybko okazało się, iż to nie prawda. Bo dziś wiele można zarzucać piłkarzom ze stadionu przy Bułgarskiej, ale nie to, że na boisku gasną i nie mają siły.

Najbardziej sensownym wyjaśnieniem kryzysu Lecha z początku sezonu jest chyba to, że zespół nie był gotowy na tak kompletne inny styl prowadzenie drużyny przez nowego szkoleniowca. Poprzednik Holendra, Maciej Skorża trzymał piłkarzy bardzo twardą ręką. Był wymagający do bólu, skrupulatnie rozliczał każdego piłkarza z wykonania na boisku zadań taktycznych, jakie miał przez trenera przydzielone. Zawodnicy nauczyli się tego, że mają tylko ściśle wykonywać polecenia trenera od A do Z i nic więcej.

Kiedy pojawił się John van den Brom, okazało się, że ma on kompletnie inne podejście do piłkarzy. Zgodnie ze szkołą holenderską, według której futbol ma cieszyć, zostawił swoim graczom wiele swobody, szczególnie w kreowaniu akcji ofensywnych. Liczył na ich fantazję i zdolność improwizacji, ograniczając się jedynie do konkretnych wymagań taktycznych. Ale zawodnicy Lecha nie byli przygotowani aż na tak rewolucyjną zmianę w podejściu do przydzielonych zadań na boisku. To, co miało dać im luz i swobodę, gubiło drużynę, która źle broniła i kiepsko atakowała. Zanim piłkarze przyzwyczaili się do tego nowego trybu, trochę czasu musiało minąć. Dziś nikt już w Poznaniu nie mówi o zwalnianiu Holendra, bo widać, że drużyna odżyła.