Po piątkowych kwalifikacjach wydawało się, że zawody w Engelbergu mogą okazać się przełomowe dla polskich skoczków narciarskich. Zaprezentowali się w nich bowiem całkiem przyzwoicie, a ich wyniki sugerowały, że wykonali pewien krok do przodu. Do sobotniego konkursu w Engelbergu przystąpili więc ze sporymi nadziejami – własnymi i kibicowskimi. Niestety w Szwajcarii nie poszło im na miarę oczekiwań.
Thomas Thurnbichler nie czarował
Pisanie o rozczarowaniu to mało powiedziane, biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się na skoczni, która zazwyczaj była szczęśliwa dla Biało-Czerwonych. Niestety nie tym razem. Do drugiej serii awansowało bowiem zaledwie dwóch z czterech naszych rodaków (ponieważ Maciej Kot w ogóle nie przebrnął przez kwalifikacje).
Najwyżej sklasyfikowanym Polakiem został Kamil Stoch, który wrócił do kadry A po jednym weekendzie przerwy. Progres był u niego widoczny, ale wynik i tak mało satysfakcjonujący. Po skokach na 127 i 132,5 metra uzbierał 280,3 punktu i zajął 21. miejsce. O 0,1 „oczka” mniej miał Piotr Żyła z 22. lokaty. Dawid Kubacki natomiast zajął 33. pozycję, a Paweł Wąsek był 36. Ta dwójka nie zdołała przejść do drugiej serii.
Powyższe rezultaty, zebrane do kupy, można określić jednoznacznie jako fatalne. Thomas Thurnbichler zdawał sobie z tego sprawę, dlatego kiedy stanął przed kamerą PZN-u, nie próbował zakłamywać rzeczywistości. – Nie chcę za bardzo skupiać się na samych skokach narciarskich, ponieważ mam świadomość tego, że musimy się poprawić. W dalszym ciągu zamierzamy trenować w odpowiedni sposób i skupiać się na niezbędnych aspektach, które wymagają poprawy – powiedział.
Na koniec krótkiej rozmowy Austriak zwrócił się też do kibiców. – Nie ma znaczenia, czy wyniki są słabsze, czy lepsze. Niezależnie od nich zawsze możemy liczyć na wsparcie kibiców – stwierdził. W niedzielę 17 grudnia nasi skoczkowie otrzymają szansę na rehabilitację w kolejnym konkursie w Engelbergu.
Czytaj też:
Dawid Kubacki się nie popisał. Wyjaśnił, dlaczego dał plamęCzytaj też:
W tym tkwi problem Dawida Kubackiego. Trener nie owijał w bawełnę