Biegiem przez życie

Biegiem przez życie

Biegiem przez życie
Biegiem przez życie 
150 km po górach w trzy dni – o tym, co trzeba zrobić, aby się to udało, i o innych wyczynach opowiada Zygmunt Berdychowski, organizator Festiwalu Biegowego w Krynicy, zdobywca Korony Ziemi.

Czytał pan komiks „Tytus, Romek i A’Tomek”?

Przeglądałem.

A ten odcinek o wyspie sportowców, gdzie nawet do domu towarowego trzeba było się wspiąć po linie?

Rozumiem, nawiązuje pan do naszego biura (uśmiech, rozmawiamy w gabinecie na czwartym, najwyższym piętrze kamienicy bez windy na warszawskim Powiślu). Świetnie się sprawdza od lat, to bardzo dobra lokalizacja. Zajmujemy dwa piętra.

Nawiązuję również do pana pasji. Festiwal Biegowy w Krynicy, ogromna impreza, odbędzie się za nieco ponad miesiąc. Skąd się wziął pomysł?

Każdy, kto zna maraton w Nowym Jorku, a ja w nim uczestniczyłem, musi być pod wrażeniem ogromu tego przedsięwzięcia. Od strony organizacyjnej, logistycznej, finansowej i sportowej. Gdy się to zobaczy, odczuwa się pokusę, jak wspaniale byłoby zrealizować coś takiego w Polsce. Wraz z moimi współpracownikami postanowiliśmy, że zrobimy to w Krynicy. Najpierw miał być maraton, później – z roku na rok – nasz projekt się rozrastał.

Dlaczego w Krynicy?

Są tu bardzo dobre warunki, jest infrastruktura – miasteczko biegaczy przy deptaku jest niejako naturalną kontynuacją miasteczka kongresowego, które budujemy na Forum Ekonomiczne. Dlatego niewiele wydarzeń sportowych w Polsce ma tak przestronne, dobrze przygotowane obiekty, jak Festiwal Biegowy w Krynicy. Możemy się równać z najlepszymi. Są też bardzo dobre, naturalne warunki do organizacji biegów górskich. Mamy wreszcie świetny zespół ludzi, którzy potrafią wszystko przygotować. Grzechem byłoby nie wykorzystać takiego potencjału. Festiwal Biegów nie jest jednorazowym wydarzeniem sportowym, składają się na niego inne przedsięwzięcia. To nas wyróżnia. Wszystko zaczyna się w piątek po południu i zabawa w bieganie trwa przez cały weekend. Jeśli dołożymy do tego targi, Forum Sport, Zdrowie, Pieniądze – czyli rozmowę o tym, co dla przyjeżdżających jest interesujące – to powstaje program na dwu-trzydniowy wyjazd w góry dla całych rodzin. Bo bieganiem na deptaku bawią się nawet dzieci, które ukończyły trzy-cztery lata. Pokonują dystans 300 lub 600 m, a wraz z nimi ich rodzice. Którzy zresztą bardzo to przeżywają.

W festiwalu mogą brać udział i amatorzy, i wyczynowcy.

Oprócz zabawy przy deptaku, biegu przebierańców – to są dystanse nie dłuższe niż kilkaset metrów – mamy w Krynicy najdłuższy, najtrudniejszy bieg na 100 km, na 64 km, mamy maraton, biegi na milę, 3, 5, 7, 15, 21 km. Propozycji jest wiele, niektóre są skierowane do profesjonalistów. Mają o co walczyć, na nagrody wydajemy ogromne pieniądze jak na polskie warunki.

Jaka jest najwyższa nagroda?

Na przykład budżet nagród w biegu na 100 km sięga 80 tys. zł. Pula nagród w pozostałych biegach również wygląda imponująco. Ale Krynica to przede wszystkim zabawa, festiwal dla amatorów.

Patrząc na nazwy: Życiowa Dziesiątka, Bieg na Jaworzynę, Bieg w krawacie – widać marketingowe podejście. Wspominał pan w wywiadach, że organizacja imprezy biegowej to profesjonalne przedsięwzięcie.

Organizatorów takich wydarzeń w Polsce można podzielić na dwie kategorie: pierwszą tworzą samorządy, finansują 90 proc. imprez, pozostałe 10 proc. inni organizatorzy. My akurat bardzo dobrze współpracujemy z samorządem, ale nie zmienia to faktu, że odpowiadamy za zebranie pieniędzy na nagrody i niezbędnych do organizacji. Jeśli zbierzemy za mało, musimy wyłożyć swoje. Odpowiadamy za promocję i za to, aby wszystko, co zostanie obiecane, zostało dotrzymane. Na imprezach biegowych bardzo trudno jest zarabiać. Po pierwsze, rynek jest jeszcze nieukształtowany, nie mamy dostatecznie wielu partnerów, którzy widzieliby swój interes w tym, aby podczas takich wydarzeń promować swoją pozycję, osiągnięcia, poprzez marketing sportowy. Po drugie, koszty dużych wydarzeń sportowych są spore.

Jakiego rzędu są to wydatki?

Fundusz nagród festiwalu przekracza pół miliona złotych. I to jest pierwsza pozycja. Druga, bardzo istotna, to są wszystkie działania związane z promocją: reklamy na billboardach, drukowanie ulotek, wysłanie ludzi na imprezy biegowe, aby je rozdawali, reklamy w telewizji, własny portal biegowy, media społecznościowe, współpraca z portalami internetowymi etc. Trzecia to jest sama organizacja, obsługa – jak w ubiegłym roku – ponad 8 tys. ludzi. Potrzeba do tego kilkadziesiąt osób, osobna grupa do biegów – do tego w różnych kategoriach wiekowych, z podziałem na męskie i żeńskie – sprawa się komplikuje. Organizacja samych targów to również dodatkowi ludzie, a to i tak nie wszystko. W ubiegłym roku budżet przekroczył milion złotych, choć jesteśmy organizacją dość sprawną i nie ponosimy kosztów związanych z przygotowaniem infrastruktury, bo niejako ją przejmujemy. Bardzo bym chciał, abyśmy tak jak maraton w Nowym Jorku utrzymywali się z zainteresowania samych biegaczy. W tym roku organizujemy festiwal po raz ósmy, jeśli uda nam się to osiągnąć za mniej więcej osiem lat, to będzie nasz sukces. Rynek biegów w Polsce dopiero się kształtuje. Mamy przykład imprezy o wiele większej, czyli Orlen Warsaw Marathonu, gdzie liczba uczestników co roku jest porównywalna. Wydaje się, że można to zmienić przez znacznie szerszą niż do tej pory promocję takich wydarzeń poza granicami kraju.

W Krynicy pan również bierze udział w zawodach?

Moim udziałem jest chyba najtrudniejsza konkurencja, nazwana przez biegaczy Iron Runem. W ciągu trzech dni startuje się w dziewięciu biegach, których łączna długość wynosi blisko 150 km, a w każdym z nich trzeba się zmieścić w limicie czasu. W biegu na 64 km w 10 godzinach, w maratonie – w czterech i pół godziny, w biegu na milę – w siedmiu minutach. Kto chce ukończyć tę konkurencję, musi dać z siebie wszystko. Iron Run to jedyne takie wyzwanie w Polsce. Jedyne tak ekscytujące, bo przez trzy dni towarzyszą ci emocje startowe. Przez kilkadziesiąt godzin żyjesz tylko tym, że masz przed sobą jeszcze jakiś bieg, że musisz zregenerować organizm. Zazwyczaj, jak się przyjeżdża np. na maraton do Warszawy, to albo w dzień biegu rano, albo poprzedniego dnia wieczorem zje się makaron, śpi, startuje, wyjeżdża i koniec. A gdy przyjeżdżasz do Krynicy na Iron Run, na starcie musisz być już w piątek. Pokonujesz najpierw 1609 m, później 15 km, potem 7 km, następnie musisz wstać w nocy i przebiec 64 km. Później chwila przerwy, biegniesz 3 km, chwila przerwy i biegniesz 5 km (śmiech). Potem jeszcze maraton, niemal pionowa wspinaczka w Biegu na Jaworzynę, a na deser jeszcze kilometr.

Ile trzeba trenować, aby podołać takiej konkurencji?

Ja na wiosnę pokonałem ok. 1300 km. Dziennie, w zależności od tego, czy to był początek cyklu treningowego, czy koniec, oznaczało to od 10-12 do 17-19 km treningu. Pięć dni biegu i zawsze jeden dzień przerwy. To samo w lipcu i sierpniu. Aby przebiec te 1300 km w pół sezonu, trzeba chcieć, mieć ogromną determinację i dobre warunki. Na balkonie w moim mieszkaniu stoi bieżnia, to mój warsztat pracy codziennie w godzinach od 20 do 22.

Ilu śmiałków sprawdza swoje siły w Iron Runie? Pomimo przygotowania, trudno pokonać kryzysy?

To konkurencja wyjątkowo trudna. W ubiegłym roku wystartowało 120 osób, ukończyło ją 59. Pamiętam bieg na 64 km, który odbywa się w sobotę. Temperatura około południa przekracza 30 stopni, a my musieliśmy się wspinać po trasie wyciągu narciarskiego w Wierchomli. No i wspinamy się, patrzę – wszyscy idą, nikt nie biegnie, nikt nawet nie próbuje. Podkreślam, to jest stok narciarski, na narty zjazdowe. Uśmiechasz się do siebie i do tych, którzy idą obok i mówisz sobie: „wystarczy biegu, teraz trzeba iść spokojnie”.

Są również i takie sytuacje, jak na początku trasy przy podbiegu na Przehybę, gdzie startujemy z poziomu ok. 400 m n.p.m. i przekraczamy 1100 m, a na pokonanie tych 700 m mamy jakieś 8 km. Czasami wchodzisz do lasu i masz po jednej i drugiej stronie chaszcze. Nie możesz się poruszać ani szybciej, ani wolniej, tylko w rytm rządku ludzi, którzy są przed tobą, i w taki sposób, żeby nie utrudniać poruszania się będącym za tobą. Niezależnie od tego, jak bardzo nie chciałbyś się poruszać do przodu, jesteś w szeregu i musisz spokojnie maszerować. Są również takie momenty, gdy trzeba zbiegać po bardzo stromej trasie stoku narciarskiego. Wszystko cię boli, wydaje ci się, że masz gwoździe w mięśniach, sądzisz, że najlepiej byłoby tam usiąść albo iść bokiem, albo może tyłem, tylko żeby tak bardzo nie bolało. To są takie momenty, które zmuszają do myślenia. A może by dać sobie spokój? Jednak odpuścić? Ale każdy, kto startuje, myśli sobie, że jeżeli dobrnie do mety, będzie wspaniale – widok ludzi, którzy stoją przy deptaku, którzy cię dopingują, przybijają piątki, to uczucie, że jesteś wtedy, w tym miejscu, kimś absolutnie wyjątkowym dla kibiców – dla takich chwil warto ze sobą trochę powalczyć.

Kiedy zaczął pan biegać?

Pasja pojawiła się w 2004 r., kiedy Jarek Szostakowski, prywatnie mąż mojej siostry [polityk PO – red.], mówi tak: „A może byśmy się przebiegli w półmaratonie?”. Ja zawsze byłem raczej wysportowany, więc pomyślałem, dlaczego nie. Pobiegliśmy w półmaratonie w Warszawie, w którym zdążyłem z Jarkiem przegrać o jakieś 14 minut. To był niewyobrażalny dla mnie teraz rezultat, uzyskałem wynik na poziomie 2 godzin 20 minut. Pomyślałem: przecież tak nie może być. I wtedy rozpoczęło się moje bieganie na poważnie. Dzisiaj mój rekord na tym samym dystansie to 1 godzina 31 minut.

Co daje bieganie w codziennym życiu?

Przede wszystkim to najlepszy reset po całym dniu. Przychodzisz umęczony tym, co spotkało cię w pracy – bo czasami się udało, czasami nie – wtedy wchodzisz na bieżnię. Ponieważ jest to duży, długotrwały wysiłek, organizm dostaje bardzo dużo endorfin. Schodzisz zatem z bieżni przeświadczony, że ze wszystkim sobie poradzisz, problemy wcale nie są takie wielkie. Jednym słowem bieganie jest przede wszystkim sposobem na to, aby uporać się ze stresem, który towarzyszy nam ciągle. Niezależnie od tego, co robimy, każdy z nas w jakiś sposób przecież go przeżywa. Ponadto bieganie jest obszarem dodatkowej aktywności, która uczy człowieka mobilizacji. Uczy, że musi mu na czymś zależeć, musi się ciągle podciągać, więcej wymagać od siebie. To jest niezwykle trudne, bo najłatwiej jest siąść przed telewizorem albo pójść do kina czy w jakiś inny sposób spędzać wolny czas. Trening wymusza zachowanie rytmu, co daje ci szansę, że w innych trudnych sytuacjach coś na sobie wymusisz. To właśnie daje bieganie.

Chodzi pan również po górach, w 2015 r. zdobył pan Koronę Ziemi, najwyższe szczyty wszystkich kontynentów. Czy to się różni od biegania?

Gór nie można porównywać z niczym, wysiłek, który ci towarzyszy, kiedy wchodzisz na Mount Everest, jest nie do opisania. Niezależnie od wysiłku czysto fizycznego, to również wyzwanie mentalne. Musisz być odporny, bo jest to niezwykle wysoko i jeśli zwątpisz, zawahasz się, stracisz determinację, możesz tam zostać. Góry, bardziej niż biegi, zmuszają do maksymalnego wysiłku. Te najwyższe są sposobem, aby wyrzucić wszystko z siebie, a wszystkiego, czego chcesz – dokonać. Gdy idziesz w góry i stamtąd wrócisz, masz dość na cały rok.

Czy na Mount Evereście czuje się to samo, co na mecie Iron Runu? Satysfakcję, radość czy raczej przychodzi zaduma i refleksja?

Po pierwsze, jak się wchodzi na Mount Everest, myśli się o tym, że przecież trzeba zejść (śmiech). To jest tylko moment, przystanek. Tak jak w moim przypadku, to determinacja – zrzucisz plecak, wyjmiesz flagę, zrobisz zdjęcie, schowasz flagę, napijesz się i uciekasz na dół. W przypadku mety Iron Runu czy innych biegów, to jest ogromna radość, nie myśli się, że coś jeszcze przede mną. Wejściu na górę towarzyszy czasami bardziej uświadomione, czasami mniej, poczucie ryzyka. To nie jest tak, że przyjeżdżając do bazy pod Everestem, w Himalaje, nie słyszy się o tym, że tam zostali ludzie, że komuś się nie udało, ktoś zamarzł. To jest częścią rozmów tych, którzy chcą wejść na najwyższą górę świata, tak zresztą jak i na inne. Chcesz czy nie, czasami o tym myślisz. Poza wszystkim, trasa jest taka, że człowiek musi się bać. Przynajmniej ja się bałem. Wychodziliśmy do ataku szczytowego na Mount Everest ok. godziny 23. W bazie docelowej pojawiliśmy się ok. 21.30, po 22 godzinach. Mieliśmy dwie dłuższe przerwy, jedną w trakcie powrotu na wysokości 7100 m n.p.m. i drugą w trakcie burzy śnieżnej na wysokości 7700 m, kiedy nie można było schodzić, tylko trzeba było siedzieć i czekać. Łącznie przerwy trwały razem może godzinę, co oznacza 21 godzin marszu. Do dyspozycji miałem tylko – uwaga – jeden litr herbaty. Wszystko. To jest straszna różnica, niewyobrażalna, w stosunku do jakiegoś innego wysiłku. Jak biegniesz w maratonie, to pijesz mniej i chudniesz dwa-cztery kilogramy. Nie sprawdzałem, ile straciłem na wadze po wejściu na Everest, ale niektórzy koledzy po powrocie do stolicy Nepalu to zrobili. Wychodziło 7, 10, 12 kg.

Biegi, niezależnie od wyczynu, przynoszą inne przeżycia?

Gdy widzisz rodziców, którzy biegną ze swoimi małymi dziećmi, nawet na dystansie 50 czy 100 m, to jest bardzo radosne, niesie ze sobą ogromne emocje. Wszystkim nawet w tych zawodach zależy na miejscach, ale to przede wszystkim zabawa. Każdy może znaleźć w biegach coś dla siebie.

Wywiad został opublikowany w 30/2017 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.