Jawun Evans dla „Wprost”: W NBA odzywali się do mnie „kuzyni”. Nigdy ich nie widziałem na oczy

Jawun Evans dla „Wprost”: W NBA odzywali się do mnie „kuzyni”. Nigdy ich nie widziałem na oczy

Jawun Evans (z piłką)
Jawun Evans (z piłką) Źródło:Newspix.pl / ABACAPRESS.COM
Jest jednym z nielicznych zawodników w obecnym sezonie Orlen Basket Ligi, który może pochwalić się kilkudziesięcioma meczami w NBA. W ojczyźnie grał z Blakem Griffinem, Devinem Bookerem, Patrickem Beverley’em czy Lou Williamsem. Jawun Evans, rozgrywający Śląska Wrocław, opowiada specjalnie dla „Wprost” o przygodach za oceanem i życiu w Polsce.

Dlaczego przyzwyczaił się do rozłąki? Jak to możliwe, że nieznane osoby podawały się za jego rodzinę? Który gracz pierwszy dał mu lekcję basketu w NBA? Jaki mit o Polsce obalił po przeprowadzce? Młodzieżowy mistrz świata z kadrą USA i numer 39 draftu 2017 zdradza czytelnikom wiele historii.

Michał Winiarczyk, „Wprost”: Często na Twitterze piszesz, że czujesz wdzięczność za kolejne 24 godziny życia.

Jawun Evans: To podziękowanie dla Boga za kolejny dzień życia na tym świecie. Cieszę się z kolejnych 24 godzin, które od niego otrzymuję. Jest wiele osób, którze nie dostają szansy zobaczenia nowego poranka. Jestem wdzięczny, że mogę funkcjonować tutaj i robić to, co kocham.

Do czego jest ci się najtrudniej przyzwyczaić, jeśli chodzi o życie w Europie?

Swoje robi dystans. Moja rodzina jest daleko stąd, w Ameryce. Może trochę brakuje też czasem rodzimego jedzenia, ale żyjemy w zglobalizowanym świecie. Poza tym jestem już przyzwyczajony do życia po swojemu w różnych miejscach. Mam koszykówkę, a ona jest dla mnie najważniejsza. Do wszystkiego innego zawsze się przyzwyczajam. Jestem już doświadczonym graczem, który był w wielu krajach. Inaczej patrzę na zmiany niż dawniej.

Przeprowadzki to spora część twojego życia. Dorastałeś w niewielkim Greenville w Karolinie Południowej. Później było Dallas, Stillwater, Los Angeles, Phoenix, a także Uciania czy obecnie Wrocław.

Od wczesnego wieku jestem przyzwyczajony do podróży. Gdy rywalizujesz w rozgrywkach AAU, to co rusz gdzieś jeździsz. Były momenty, że widziałem częściej trenerów i kolegów z zespołu niż bliskich. Myślę, że to mnie nauczyło radzić sobie z rozłąką. Teoretycznie to wydaje się trudne, ale teraz jak na to patrzę, to również mogę czuć wdzięczność. Przecież dzięki koszykówce zobaczyłem tyle miejsc na świecie. Być może bez niej bym ich nie zobaczył. Latam sobie po świecie i gram w koszykówkę. Czy mogę być szczęśliwszy?

Piłka do koszykówki jest od zawsze w twoim życiu?

Tak, odkąd pamiętam to, co się wokół mnie działo, czyli na dobre od 4-5 roku życia. Dorastałem ze starszymi braćmi. Chodziłem za nimi, trzymając piłkę pod pachą. Grałem, choć odstawałem fizycznie. Często mnie niszczyli. To jednak sprawiło, że szybko nabrałem umiejętności i zdałem sobie sprawę, że gram lepiej niż zdecydowana większość rówieśników. Tak naprawdę nigdy z nimi nie rywalizowałem za dzieciaka, wolałem mierzyć się ze starszymi. Później pozostawała kwestia dalszego rozwoju. Skupiłem się na baskecie, stawiając się coraz lepszym graczem.

Często słyszałem historie, że koszykarze uważali się za najlepszych w swoim rejonie, ale jak trafiali do liceum czy NCAA, to dopiero sobie zdawali sprawę, że wyszli z pewnego rodzaju bańki. Przeskok na rozgrywki akademickie był dla ciebie wymagający?

Z pewnością pierwsze miesiące były trudne. Musiałem przyzwyczaić się do nowego stylu pracy i gry. Mieliśmy mocne treningi, między innymi w godzinach porannych, co wymagało zaangażowania. W takich momentach, jeśli poświęcisz się na sto procent, to zyskasz wiele. Wiedziałem, że muszę zostać w hali czy na siłowni po to, aby by być lepszym. Poświęcałem czas na oglądanie filmów, rywali – wszystkiego, co mogło pomóc. Miałem wymagających kolegów z zespołu, którzy czynili mnie lepszym.

Dywizja I NCAA to miejsce dla dobrych koszykarzy, a NBA to już elita. Trzeba robić więcej niż inni, by tam się dostać. Gra w Oklahoma State nauczyła mnie nauki – nie tylko szkolnej, ale również sportowej. Stałem się lepszym słuchaczem, otwierając się na sugestie trenerów i kolegów. Nawet dziś wiem, że inne spojrzenie na daną sprawę może mnie nauczyć czegoś, czego bym pierwotnie się nie spodziewał.

Dawniej koszykarze spędzali na uczelniach pełne cztery lata. Dziś popularna jest formuła „One-And-Done”, tj. jednego roku. Ty spędziłeś na Oklahoma State University dwa lata.

Po dwóch sezonach czułem się mentalnie gotowy na krok w kierunku zawodowstwa. Miałem dobry drugi rok, więc to również pomogło moim notowaniom. Myślałem także czysto życiowo. Chciałem pomóc rodzinie, by miała pieniądze. Zaryzykowałem i to się opłaciło, bo zostałem wybrany w drafcie NBA. Moje marzenie się spełniło.

Pamiętasz uczucie, gdy podczas ceremonii draftu wyszedłeś na scenę i otrzymałeś pamiątkową czapkę?

Usłyszałem swoje imię i momentalnie na twarzy pojawił się uśmiech od ucha do ucha. Miałem przy sobie rodziców i trenerów. Przez lata patrzysz na innych i marzysz o podobnym uczuciu. Po latach sam poczułem się tak samo. W pewnym sensie nawet nie dowierzałem, że to jest rzeczywistość. Tego momentu nie zapomnę do końca życia.

Co cię zaskoczyło po dołączeniu do NBA?

Dużo podróżowania. Niby przecież byłem do tego przyzwyczajony, ale tam tego jest jeszcze więcej. Oprócz tego rozmiary boiska. Nie spodziewałem się, że parkiet będzie znacznie większy w porównaniu od tego, na którym grałem w college’u. No i wiadomo, w NBA masz samych atletów. Co za tym idzie, szybkość gry stoi na znacznie wyższym poziomie. W NCAA akcje przebiegały powoli, długo się je konstruowało. W NBA co rusz zawodnicy oddają rzuty za trzy lub wbiegają pod kosz. Poza tym to wciąż był taki sam sport, jak ten, który uprawiałem wcześniej. Potrzebowałem chwili, żeby się przyzwyczaić, ale później już mnie nic nie zaskakiwało.

Ostatnio natrafiłem na wypowiedź Zacha LaVine’a, który powiedział, że gdy podpisał nowy wielki kontrakt w NBA, to w przeciągu kilku minut cztery ciotki, kuzyn i kumple odezwali się do niego z prośbą o pieniądze.

Może nie miałem podobnie szalonych historii co on, ale też się działo. Zdarzało się, że przychodzili albo kontaktowali się ze mną ludzie znikąd i mówili, że są moją rodziną. Gościa w życiu nie widziałem, a on mi wylatuje z tekstem, że jest moim kuzynem (śmiech). Do dziś pozostaję jednak człowiekiem, który obraca się w tej samej grupie osób. Znamy się od lat, jeszcze zanim mogłem myśleć o grze w NBA. Oczywiście było też kilka osób, z którymi kontakt się urwał wraz z rozwojem kariery. Nie jestem człowiekiem, który szuka atencji. Wolę siedzieć z boku i się nie afiszować.

Który gracz najmocniej pokazał ci, że trafiłeś do najlepszej ligi świata?

Przypomina mi się historia nie z meczu NBA, ale z okresu przygotowawczego do pierwszego sezonu. Wybraliśmy się do San Diego na wewnętrzną grę. Trafiłem tak, że za rywala po drugiej stronie boiska miałem Lou Williamsa. Co tu dużo mówić – mocno skopał mi tyłek (śmiech). Graliśmy na siebie nawzajem, ale co rusz mnie demolował. Do tego ciągle używał trash talku.

Co ciekawe, tak rozpoczęła się w sumie nasza przyjaźń. Gdy byłem w Los Angeles to wzorowałem się na nim. Był dla mnie jak starszy brat, świetny przyjaciel. Wziął mnie do siebie. Mówił co należy albo nie należy robić. Zawsze mu towarzyszyłem. Bardzo często gadaliśmy na tematy koszykarskie i życiowe. Do dziś mamy ze sobą dobry kontakt.

instagram

Nie ominęły cię obowiązki pierwszoroczniaka?

A skądże, miałem je! Gdy mieliśmy poranne treningi, to przynosiłem na nie pączki. Gdy czekał nas lot, to musieliśmy wraz z innymi pierwszoroczniakami dostarczyć jedzenie z Chick-fil-A. Do tego któryś z nas miał plecak, w którym znajdowały się słodycze, karty lub na przykład ładowarki, gdyby któryś ze starszych kolegów potrzebował. Ktoś z weteranów potrafił również wysłać młodego po coś do sklepu. To były małe rzeczy, nic szalonego jak to się kiedyś słyszało.

Trafiłeś do Clippers, w którym nie brakowało znanych nazwisk – Lou Williams, Blake Griffin, Tobias Harris, Milos Teodosić czy Patrick Beverley.

Trafiłem jako „rookie” do zespołu, w którym nie było żadnego dupka. To była bardzo fajna i pomocna ekipa. Trzymałem się z Milosem. Niby też był pierwszoroczniakem, ale tylko na papierze. Każdy wiedział, że to niezwykle doświadczony gracz. Podpatrywałem, jak gra, bo prezentował dobry poziom. Słynął z dobrej skuteczności, więc dla zabawy zawsze, gdy trafiał trójkę na treningu krzyczałem „Ray Allen”. DeAndre Jordan zachowywał się jak starszy brat, który chciał bawić się z młodszym i porobić mu psikusy. Gdy spałem w samolocie, to zawsze robił jakieś dowcipy.

Beverly pokazał mi jak pracuje się w NBA, ale nie uczyłem się od niego trash talku (śmiech). On gadał ciągle i do wszystkich. Chyba się już z czasem przyzwyczaiłem. Był jeszcze Austin Rivers, którego pamiętam, gdy jako dziecko oglądałem highlightsy jego gry w liceum. Każdy chłopak w moim wieku patrzył na niego i chciał grać jak on.

Sztab również był ciekawy – Doc Rivers i Sam Cassell.

Dużo się od nich nauczyłem. Podczas treningów, gdy robiłem coś indywidualne, zawsze miałem przy sobie Sama. Potrafił dobrze analizować moją grę, wskazywać odpowiednie miejsca, z których mogę rzucać. Rozwinął moją grę z półdystansu. Cassell miał to do siebie, że zawsze rzucał jakimiś historiami. Przy jakieś okazji coś mu się przypominało i opowiadał np. o czasach, kiedy sam grał. Zarówno z nim jak i z Riversem nie miałem nigdy problemów.

Zostałeś tam tylko na rok.

Nie było szans, żebym został na dłużej, zwolnili mnie. Załapałem się za to do Phoenix Suns. Tam trafiłem między innymi na Devina Bookera czy Jamala Crawforda. Nie miałem jednak zbytnio okazji, aby pokazać pełnię umiejętności. Ten czas to była raczej próba udowodnienia klubowi czy się nadaje niż realna szansa pokazania się. Było wiele wahań – potrafiłem dostawać trochę szans gry, by nagle w ogóle nie grać. W Suns było wielu rozgrywających, którzy przychodzili i odchodzili. Było trochę chaosu w szatni. Zebrałem jednak ciekawe doświadczenie.

Sporo przebywałeś w G League. Czy stamtąd łatwiej jest wybić się niż dobrego, europejskiego klubu?

Troszeczkę, ale niewiele bardziej. Niektórzy dostają szansę, a inni robią liczby, a jej nie otrzymują. Mam wrażenie, że kluby wiedzą kogo chcą, a kogo nie. Ta liga niby się rozwija i teoretycznie grasz dla filii klubów z NBA, ale… to dosyć specyficzne środowisko.

Jednego dnia grasz przeciwko najlepszym koszykarzom świata na oczach milionów osób, by następnego rywalizować w mało znanych miejscach w lidze litewskiej czy izraelskiej. Nie bolał cię ten „spadek”?

Ogólnie nie przeżyłem tego zbyt mocno. Może czas na Litwie był pod tym względem trudny. Przeżyłem mały kryzys mentalny, ale wtedy moja głowa trochę wariowała. Teraz wychodzę z założenia, że chcę grać w koszykówkę i się nią cieszyć. Gdy trafiam do nowego miejsca, to myślę sobie, że dostaję kolejną okazję, by pokazać ludziom co potrafię. Przychodzą i chcą oglądać mnie, gdy robię to co kocham.

Powiedziałbym, że przejście z NBA do europejskich lig dodało mi pokory. Nauczyłem się doceniać bardziej moje umiejętności i karierę. Wiem, że nie należy brać wszystkiego w życiu za pewnik. Dawniej pewnie bym nie zwracał uwagi na to, że gram w klubie występującym w Eurocupie. Dziś uważam to za przywilej i szansę. Wiem, ile osób chciałoby być na moim miejscu – nawet jeśli nie gram w Stanach. Są ludzie, którzy muszą wykonywać pracę, której nie lubią, by opłacać rachunki. A ja? Rzucam piłką do kosza, mam z czego żyć i czerpię wielką frajdę.

Przepisy koszykarskie nieco różnią się między USA a Europą. Do czego było ci się najtrudniej przyzwyczaić?

W przeciwieństwie do wielu amerykańskich koszykarzy nie miałem zbyt wielkich problemów. Wynika to z charakterystyki mojej gry. Lubię podawać, kreować akcje. Musiałem tylko lekko zmienić styl. Europejski kosz mocno bazuje na mentalu i taktyce. Musisz dobrze rozumieć grę, konstruowanie akcji. W NBA dużo bazuje się na atletyzmie i szybkości, znacznie bardziej niż poza USA. Rzuca się tam więcej, bo masz zasadę trzech sekund. Wyjazd nauczył mnie grać bardziej zespołowo.

Czytaj też:
Jakob Poeltl dla „Wprost”: Nie da się nie zauważyć i nie usłyszeć Jeremiego Sochana. Jego jest wszędzie pełno

W Europie gra jest twardsza niż w Stanach. Tam zmieniły się przepisy i sędziowie szybciej gwiżdżą przewinienia. NBA chce oglądać celne rzuty. Lubi się tam oglądać kosz za koszem. Dlatego przepisy są takie, że gra jest tam mniej fizyczna jak dawniej.

Pamiętam jak Luka Doncić zszokował Amerykanów mówić, że łatwiej się zdobywa punkty w NBA niż w Europie.

I miał rację. Jest znacznie łatwiej, bo w NBA się częściej gwiżdże niż w Eurolidze. Dodatkowo wspominanie trzy sekundy w pomalowanym robią ogromną różnicę. Wysocy gracze stoją pod koszem, przez co trudniej jest się przedrzeć. Za granicą masz cel, by wygrywać każdy mecz. W NBA często opłaca się przegrać, dając odpocząć graczom czy choćby myśląc przyszłościowo o drafcie.

Wiedziałeś coś o Polsce lub Śląsku Wrocław przed podpisaniem kontraktu?

Nie będę kłamał – nic. Później już trochę się dowiedziałem, między innymi tego z jak wielkim klubem się związałem i jakie są tutaj oczekiwania. Lubię grać z presją, więc Śląsk mi pasuje. Nie mogę się doczekać, gdy będę mógł w pełni sił rywalizować i pomagać drużynie na parkiecie. Mam dobry kontakt z chłopakami poza boiskiem. Wspólnie wychodzimy, by się zintegrować. Szybko poczułem się swojo w szatni.

Polubiłem Polskę. Mogę tu znaleźć amerykańskie jedzenie. Myślałem, że będzie zimniej. W Ameryce mówią, że u was to ciągle zima i non stop pada śnieg. Tak sobie teraz myślę – kto to powiedział? (śmiech) Sporo pada i szybko robi się ciemno, poza tym wszystko jest w porządku.

Tęsknisz jeszcze za NBA?

Skłamałbym mówiąc, że nie, ale jest jak jest. Jestem teraz w trakcie nowej podróży. Moim obecnym celem koszykarskim jest sprawdzić, czy mogę wejść na poziom Euroligi. NBA gdzieś tam w głowie zostaje, ale podchodzę do niej z rezerwą. Nie będę palił za sobą mostów tylko po to, by na moment wrócić do kraju. Jestem obecnie międzynarodowym koszykarzem, który eksploruje nowy nieznany świat.

Z rozłąką z rodziną też sobie radzisz?

Mamy możliwość rozmowy przez kamerkę. Regularnie do siebie dzwonimy i informujemy o tym, co się u nas dzieje. Bliscy bardzo się o mnie troszczą, szczególnie gdy leczę kontuzję. Wiem, że to nie jest dla nas łatwe, ale wszyscy rozumieją, że koszykówka to nie tylko moja miłość, ale także praca.

Staram się doceniać każdą możliwą chwilę, bo życie nauczyło mnie, że w jednej chwili możesz stracić wszystko. Nic w koszykówce nie jest już dla mnie pewne. Wiem, że muszę dawać z siebie wszystko i czerpać z gry sto procent, bo pewnego dnia przestanę kozłować piłką.

instagram

Myślisz już o pozasportowej przyszłości?

Jestem związany z kilkoma biznesami. Mocno angażuję się w działalność transportową. Monitoruję to, by wszystko przebiegało pomyślnie. Dodatkowo lubię modę, więc myślę o zaangażowaniu się w biznes odzieżowy. Mam kilka różnych pomysłów na siebie.

Praca trenera nie jest dla ciebie?

Myślałem o tym, ale jakoś się w tym nie widzę. Na dziś uważam, że jest nie dla mnie, ale być może to się zmieni wraz z biegiem lat. Praca trenera to też sporo wyjazdów, a nie ukrywam, że chciałbym być w przyszłości bliżej rodziny – widzieć to, jak rośnie moje dziecko.

Córka lubi koszykówkę?

Lubi oglądać jak tata gra i trenuje. Gdy jest przy mamie, to nie przepada za basketem. Natomiast gdy jest ze mną, to zaczyna się nim interesować. Dziś jej zainteresowania skupione są bardziej na typowo dziewczęcych zainteresowaniach, ale kto wie, może kiedyś też będzie chciała grać?

Czytaj też:
Szokujące kulisy pobicia amerykańskiej koszykarki w Trójmieście. To był recydywista
Czytaj też:
Rusza ORLEN Basket Liga. Poznaj najważniejsze informacje

Źródło: WPROST.pl