Dlaczego wylądował w trzeciej lidze niemieckiej? Co stało za sukcesem VfB Friedrichshafen w 2007 roku? Czemu kadra Niemiec „cierpiała” na kłopot bogactwa? Jak stał się bohaterem jednej z najdziwniejszych kontuzji w historii siatkówki? Wielka postać rzeszowskiej siatkówki zdradza wiele kulis bogatej kariery.
Michał Winiarczyk, „Wprost”: Łatwo jest się przyzwyczaić do określenia „były profesjonalny siatkarz”?
Jochen Schops: Będę brutalnie szczery – nie, to naprawdę nie jest łatwe. Trudno jest po prostu przestać grać w siatkówkę. Nadal ją uprawiam, ale już nie na takim poziomie co wcześniej. Jestem zawodnikiem SSV Langen, trzecioligowego klubu z miasta, w którym osiadłem. Coś tam gramy, ale mamy treningi tylko dwa razy w tygodniu, więc nie ma porównania z poziomem, do którego byłem przyzwyczajony przez ostatnie kilkanaście lat. W sumie to nawet dobrze.
Rozbawiają mnie czasem starcia w tych rozgrywkach. Rywale słyszą nazwisko i widzę, że mocno się nakręcają. Próbują mnie jakoś zablokować czy wykiwać. Uznaję to za komplement, bo mam poczucie, że wywieram jakiś niewielki wpływ na młodych graczy, którzy marzą o karierze. Z drugiej strony, gra na niższej intensywności i w mniej prestiżowych rozgrywkach wskazuje, że człowiek starzeje się i już nie potrafi tyle, co dawnej. Ale to mała wada. Siatkówka nadal mnie cieszy i chce w nią grać tyle, ile mogę. Jestem zarazem byłym profesjonalnym zawodnikiem, jak i nowym amatorem volleya.
W jaki sposób motywujesz się do gry w tym wieku? Znam wielu twoich kolegów po fachu, którzy po skończeniu z karierą trzymają się z dala od siatkówki.
Zacząłem grać w siatkówkę dla zabawy. To zawsze była dla mnie ciekawa aktywność fizyczna. Ta frajda z czasem stała się bardziej profesjonalna, gdy trafiłem do reprezentacji młodzieżowej czy seniorskich zespołów. Cały czas staram się czerpać radość z treningów. Wiele razy zdarzało się, że człowiek źle się czuł, miał kontuzję, a mimo to szedł na zajęcia z uśmiechem, bo wiedział, że siatkówka budzi w głowie same dobre skojarzenia. Ten żar nie uciekł mimo końca z profesjonalną grą. Nadal cieszę się z tych samych rzeczy. Nie kręci mnie za to oglądanie meczów. Trudno mi siedzieć na trybunach i oglądać innych jak grają.
To prawda, że SSV Langen namówiło cię do gry przez internet?
Pierwszy raz odezwali się jakieś półtora roku temu. Trafili na artykuł z czasów gry w United Volleys Frankfurt, w którym powiedziałem, że mieszkam w Langen. Wiedziałem, że w moim mieście jest zespół siatkarski, ale nie miałem nigdy czasu, aby zobaczyć, jak grają. Po tym jak skończyłem sezon, odezwał się do mnie trener SSV. Zapytał się, czy nie chciałbym wpaść na jeden, drugi trening. Tak się złożyło, że pragnąłem pozostać aktywny, a oni organizowali camp na plaży. Poćwiczyłem trochę, a zaraz okazało się, że Frankfurt upada. W takiej sytuacji wydawało się oczywiste, że dołączę do Langen. Chciałem pozostać w tym regionie.
Po upadku United Volleys nie ma tutaj klubu w Bundeslidze. Są na drugim szczeblu, ale i tak musiałbym jeździć po 45 minut w jedną stronę. Pomyślałem sobie, że mam 39 lat, w drugiej lidze nic nie zarobię, a chcę w końcu spędzać więcej czasu z dziećmi. Uznałem, że strata paru godzin dziennie i życie w dalszym profesjonalnym reżimie w takiej sytuacji mi już nie odpowiada. Co prawda tutaj mamy trzecią ligę, ale czuję, że pomagam w ciekawym projekcie. Poza tym do hali mam pięć minut spacerkiem.
Co sprawiło, że osiadłeś na przedmieściach Frankfurtu, a nie np. w Schwenningen, skąd pochodzisz?
W rodzinnych stronach pozostała już tylko moja mama. Tata zmarł siedem lat temu. Rodzina żony pochodzi z okolic Friedrichshafen. Po upadku United Volleys jednym wyborem były albo jej tereny, albo zamieszkanie na stałe tutaj. Z jednej strony mogliśmy mieć blisko babcię dzieciaków. Z drugiej region Frankfurtu oferuje więcej pracy w naszym sektorze. Myślę, że gdy na dobre skończę z grą, to pozostanę w świecie siatkówki. Z kolei Anna, moja żona, jest menedżerką sportu. We Frankfurcie masz wiele różnych zespołów, a we Friedrichshafen tylko klub siatkarski. Poza tym dzieci poszły tu do szkoły, więc uznaliśmy, że zostaniemy, aby zapewnić im dorastanie w stałym środowisku.
Trochę się najeździłeś przez lata kariery.
Najwięcej przeprowadzek miałem jeszcze przed startem kariery seniorskiej. Ze Schwenningen do Offenburga, później do Frankfurtu i Berlina – to wszystko w cztery lata. Wiem, że to było konieczne, bo np. w rodzinnym mieście nie zwracano uwagi na zawody siatkarskie, tylko na lekcje w szkole. Potrzebowałem placówki, w której mogłem łączyć edukację ze sportem. Gdy zostałem profesjonalnym graczem, o dziwo tych zmian nie było zbyt wiele. Kilka lat w jednym, drugim, trzecim miejscu, sprawiło, że nie miałem częstych przeprowadzek. Kluby doceniały to, że myślałem o nich w skali długoterminowej i nie chciałem skakać z drużyny do drużyny co sezon.
Twoje podejście nie należy do popularnych. W dzisiejszej siatkówce zawodnicy często co rok zmieniają kluby.
Długo mi się schodziło z aklimatyzacją w nowym klubie. Często trafiałem do nich po sezonie reprezentacyjnym, gdzie na zapoznanie się z ludźmi i miejscem dostawałem tydzień. Zaraz czekał już pierwszy mecz sezonu. To miało miejsce w październiku, a już w lutym i marcu widziałem kolegów, którzy myśleli o grze w następnym klubie.
Zawsze byłem człowiekiem lubiącym stałe sprawdzone miejsca. Wychodzę z założenia, że jeśli jesteś w miejscu, w którym dobrze ci się gra i funkcjonuje, to nie ma sensu zmieniać całego życia dla niewielkiej podwyżki.
W Asseco Resovii Rzeszów czułem się od pierwszych dni bardzo dobrze. Odebrano nas z lotniska, przywieziono do przygotowanego mieszkania i zapewniono wszystko, bym następnego dnia mógł spokojnie iść na trening. Co więcej, nawet mieliśmy zapewnione podstawowe wyżywienie, byśmy mogli zjeść coś z rana i polskie karty do telefonu czy internet. Nie miałem żadnych powodów do zmartwień. Mogłem z marszu iść na zajęcia. To nie jest nic oczywistego. W niektórych miejscach czekałeś tydzień na jedną rzecz, miesiąc na drugą.
Jak pamiętasz pierwsze chwile w Friedrichshafen? Młody, utalentowany gracz trafił do zespołu dominującego w Bundeslidze.
To był trudny, ale zarazem niesamowity czas. Prezentowałem się dobrze w kadrach młodzieżowych. Znalazłem się też w seniorskiej kadrze Steliana Moculescu. Lubił stawiać na młodych graczy. Z jednej strony czułem, że spełnia się jakieś małe marzenie, bo VfB było ligowym dominatorem. Z drugiej pamiętam, że pierwsze treningi były trudne, bo przeskoczyłem z piłki juniorskiej do mocnego, europejskiego zespołu. W juniorskiej siatce atakowałeś sobie jak chciałeś, po czym przechodzisz do rywalizacji z dorosłymi i zastanawiasz się, czy naprawdę umiesz grać w siatkówkę (śmiech).
Transfer z poziomu juniorskiego na seniorski to trudny, ale nieodzowny ruch. Moim jednym z pomysłów na przyszłość jest pomoc młodym zawodnikom, aby ten pierwszy krok w siatkarską dorosłość poszedł im łatwiej. To nie jest tak, że do dorosłego volleya trafiają same niedojdy. Czołowi juniorzy potrafią grać w siatkówkę i są gotowi fizycznie na trudy najwyższego poziomu. Potrzebują wsparcia, żeby ktoś im powiedział, że nadal są w stanie atakować tak jak dawniej, tylko muszą uwierzyć w umiejętności i przestać bać się starszych rywali.
Przypomina mi się pewien trening z Moculescu. Po nim kazał zaatakować dziesięć razy jednym sposobem z pozycji „4”. Teoretycznie robiłem to setki razy w juniorach, a w tej sytuacji może tylko dwa razy trafiłem w boisko. Później kazał uderzyć piłkę innym sposobem i chyba żadna nie wylądowała w linii boiska. To dało do myślenia, że czeka mnie wiele pracy.
Po czasie uznaję to za jeden z ważniejszych momentów początku profesjonalnej kariery. Całe szczęście, że trafiłem na Moculescu, bo lubił rozwijać młodych graczy. Oczywiście, dostosowywał ich pod swoją wizję, ale pośrednio także indywidualnie tworzył z nich świetnych zawodników.
Kiedy uwierzyłeś, że w dobrej seniorskiej siatkówce również sobie poradzisz?
Wydaje mi się, że na świadomość wpływ miało wiele pojedynczych momentów. W pierwszym sezonie byłem zmiennikiem. W drugi wchodziłem ze słowami trenera, że widzi we mnie startera. Później doszedł agent, co też dało do myślenia, że jeśli ktoś chce mnie reprezentować, to znaczy, że muszę mieć jakiś potencjał. Dalej było mistrzostwo Niemiec, słynny sezon z triumfem w Champions League i nagroda dla MVP. Wkrótce posypały się oferty z Włoch i Rosji. Mówimy tu tylko o tych wielkich schodkach, które wspominam teraz po latach. Pomiędzy nimi były wielkie odległości do przejścia, o których się nie wspomina.
Myślę, że po transferze do Rosji i występie na igrzyskach olimpijskich po cichu mogłem sobie mówić, że dotarłem do pewnego rodzaju setki najlepszych siatkarzy świata. Nie dowierzałem w to jednak, bo nie widziałem się w jednym gronie z Gibą, Pawiełem Abramowem czy Wierbiowem – kolegami z Iskry Odincowo. Niby tworzyliśmy jeden zespół, lecz ich uważałem za gwiazdy, siebie nie.
Wspomniałeś o sezonie 2006/2007, w którym VfB Friedrichshafen zszokowało siatkarską Europę wygrywając Ligę Mistrzów. W zespole nie było gwiazd światowego formatu, a mimo to zespół z tobą, Joao Jose czy reprezentantami Niemiec okazał się najlepszy. Co stało za tym sukcesem?
Wątpię, że w dzisiejszej klubowej siatkówce będziemy świadkami podobnej sensacji. Tak jak powiedziałeś, nie było u nas wielkich gwiazd. Uważam, że w przypadku fazy grupowej i pierwszej rundy serii pucharowej bardzo pomocna była ówczesna hala w Friedrichshafen. Cechowała ją charakterystyczna kubatura oraz światło, do którego trzeba należało się przyzwyczaić.
Nasz zespół polegał na świetnym serwisie. To było duże ryzyko, bo nie zawsze próby kończyły się asami. Poza tym nie mieliśmy wysokich środkowych. Joao Jose nie należał do rosłych graczy. Przy perfekcyjnym przyjęciu rywala miał kłopoty z blokowaniem. Serwis był nadzieją na sukces i akurat w tamtym sezonie ta broń działała znakomicie. Pamiętam, że dzięki własnej hali wygraliśmy mecz pucharowy z włoską drużyną 3:0 (chodzi o Sisley Treviso – przyp. M.W). Znacznie łatwiej grało się w rewanżu u nich wiedząc, że do awansu potrzebujemy tylko jednego seta, bo wtedy rozstrzygano dwumecze na starych zasadach. Tym bardziej że w przypadku naszego stylu gry wiedzieliśmy, że jeśli przegramy jeden set przez słaby serwis, to w drugim zdobędziemy kilka asów i zapewnimy sobie triumf w rywalizacji.
Mecz półfinałowy przeciwko Maceracie w Final Four był istną grą na styk. Rywale mieli już piłkę meczową. Nie potrafię nawet dziś opowiedzieć, jak to się stało, że ostatecznie to my przeszliśmy dalej. W ogóle cały ten turniej w Moskwie przypomina mi się w głowie tylko w jakiś urywkach. Pamiętam go jak przez mgłę. Byłem aktywnym świadkiem wielu emocji i zażartej walki, a wówczas miałem zaledwie 23 lata. Cała historia po ponad 15 latach wydaje mi się bardzo bajeczna, że aż zastanawiam się, czy to wydarzyło się naprawdę, czy po prostu miałem wtedy piękny sen.
Pamiętasz emocje po ostatniej piłce w meczu finałowym przeciwko Tours?
Tak, ale trudno mi je opisać słowami. Zabrzmię dziwnie, ale odczułem… ulgę. Pamiętam ostatnie minuty meczu. Mieliśmy kilka punktów przewagi nad Francuzami. Poczuliśmy wielką presję, że jesteśmy o krok od wygranej, tylko musimy jakość dojść do 25. punktu. Straciliśmy dwa oczka, lecz ostatecznie udało się wygrać finał. W pierwszym momencie poczuliśmy rozluźnienie, że ten mecz jest już za nami i nie musimy już dźwigać ciężaru walki o utrzymanie prowadzenia. Po paru chwilach emocje się zmieniły. Zaczęliśmy wreszcie czerpać radość z sukcesu. Wszyscy skakali i celebrowali zwycięstwo w Lidze Mistrzów.
Jako MVP Ligi Mistrzów mogłeś przebierać w ofertach. Stałeś się pierwszym Niemcem w historii ligi rosyjskiej decydując się na transfer do Iskry Odincowo.
Nie było łatwo zdecydować się na przeprowadzkę do Rosji. Nie wiedziałem wiele o tamtejszej lidze, bo jak dobrze pamiętasz, mało kto z zagranicznych tam wcześniej występował. Udało mi się pogadać jedynie z Guido Gortzenem, który akurat też grał w Odincowie. Mówił, że muszę być twardy i niemal z marszu prezentować się tak, jak oczekują. Opowiadał, że jak zobaczą dobrą grę, to zrobią dla ciebie wszystko i będziesz żył innym życiem.
Rzeczywiście, miał wiele racji. Gdy trafiłem do Rosji, ten kraj dopiero otwierał się na obcokrajowców i czuć było jeszcze czasem dawną mentalność. Widziałem stare domy, które lada chwila mogły runąć, a obok nich ogromne wille oligarchów. Dziś może te kontrasty nie są już tak drastyczne. Szczęśliwie Wierbow mówił po angielsku, więc nie miałem presji na szybkie zrozumienie języka rosyjskiego i cyrylicy.
Miałem przyjemność grać w jednym zespole z Gibą. Oglądanie go z perspektywy kolegi z drużyny było czymś niesamowitym. Jego przygotowanie do gry, dbałość o szczegóły i umiejętności mocno mi imponowały. Byłem 24-latkiem, który mógł przebywać dzień w dzień z czołowym siatkarzem świata. Nauczyłem się od niego jak rozdzielać grę i treningi od czasu wolnego. Gdy było trzeba, to jakby w głowie klikał przycisk i załączał pełne skupienie oraz mentalność wojownika. Poza boiskiem był jak typowy Brazylijczyk – rozgadany i rozbawiony. Nie zliczę wspólnych wieczorów, podczas których śmieliśmy się niemal do utraty tchu. Nie zabrzmię dziwnie, jeśli powiem, że Giba miał spory wpływ na mnie jako siatkarza.
Georg Grozer opowiadał mi, że pierwsze co go zszokowało w lidze rosyjskiej to fakt, że po pierwszym meczu rozdał tylko trzy autografy. Był przyzwyczajony do setek osób czekających na niego po meczach Resovii.
Siatkówka w Rosji była mocno doceniana, ale w trochę inny sposób. Gdy w Niemczech mówisz, że jesteś profesjonalnym sportowcem, to ludzie z góry zakładają, że grasz w piłkę nożną. Tak jakby w innych dyscyplinach nie można robić dużej kariery (śmiech).
W Rosji, gdy mówiłeś, że jesteś profesjonalnym siatkarzem, to ludzie nabierali do ciebie szacunku. To jednak nie wyglądało tak jak np. w Polsce, że grupy ludzi proszą cię o autograf lub zdjęcie. Sam pamiętam, że rzadko mnie ktoś zaczepiał w Rosji. Kończył się mecz, fani wychodzili z hali, a zawodnicy szli do szatni, koniec. Nie spotkałem się z jakąś strefą VIP, gdzie zawodnicy po spotkaniu przychodziliby na krótką rozmowę z kibicami i sponsorami.
Widziałem po rosyjskich siatkarzach, że oni podchodzili do gry i treningów jak do normalnej pracy. Początek roboty o dziewiątej rano, pierwszy trening, wspólny lunch, odpoczynek w specjalnej strefie hali, drugi trening i o szóstej wieczorem powrót do domu. Nie potrafiłem tego zrozumieć, ale myślę, że dziś po kilkunastu lat jest pewnie inaczej.
To prawda, że od zagranicznych zawodników w Rosji oczekuje się znacznie więcej? Przedstawia się argument limitów obcokrajowców w składzie i ogromnych wynagrodzeń, jakie pobierają.
Z pewnością tak sztywny limit, jaki obowiązuje w Rosji, w połączeniu z dobrym wynagrodzeniem sprawia, że od obcokrajowców oczekuje się wybornej gry. Przyznam jednak, że sam nigdy tego mocno nie odczułem. Być może dlatego, że nawet jak na zagranicznego siatkarza byłem tańszy niż Rosjanie. Przychodziłem po jednym świetnym sezonie w skali europejskiej. Giba czy Wierbow mogli liczyć na znacznie lepsze zarobki, bo byli gwiazdami światowego formatu od lat.
Odnośnie zarobków dla obcokrajowców wydaje mi się, że podobne podejście jest wszędzie. Nie dostajesz dobrych pieniędzy za przeciętną grę. Jeśli klub płaci ci sowitą pensję, to i oni i zawodnicy na parkiecie liczą, że niejako „odpłacisz” się za to fenomenalną grą. Większa kasa, większa presja, nie dziwi mnie to.
Podejrzewam, że większość kibiców w Polsce najbardziej czeka na opowieści z Rzeszowa. Jak to się stało, że w 2012 roku wylądowałeś na Podkarpaciu? Musiałeś wejść w buty gwiazdy PlusLigi, Grozera, który odchodził do Rosji.
Nie potrafię wskazać konkretnego momentu startu rozmów z Resovią. Pamiętam, że Georg mówił, że klub się go pytał o to, czy zna dobrego atakującego, kto przyjdzie na jego miejsce. Szepnął moje nazwisko, dodając, że zamierzam odejść z Iskry. Później pewnie jakoś agent dogadał się z Rzeszowem i doszło do kontraktu.
Powiem szczerze – bez zbędnego pudrowania – byłem bardzo podekscytowany na myśl o grze w Resovii. To zasługa „Dżordża”, który opowiadał o Rzeszowie same fantastyczne rzeczy. Czułem, że nie kłamał. Czuł się w Rzeszowie fantastycznie, a przeprowadzka do Rosji nie była dla niego łatwa. Wiem jednak, że to był naturalny ruch w karierze. Dobrze go znamy, to człowiek, który jest wielką postacią medialną. Wszędzie go pełno. Dla mnie jego rekomendacja stanowiła duży komplement.
Szybko złapałem dobry kontakt z Bartoszem Górskim, ówczesnym prezesem Resovii. Nie mieliśmy problemu w dogadaniu się na warunki, które odpowiadały obydwu stronom. Dodatkowo, jak mówiłem wcześniej, mój przyjazd, zakwaterowanie i wszystkie sprawy organizacyjne były dopięte na ostatni guzik. Chłopaki z zespołu przyjęli mnie miło, a że szczęśliwie pierwsze treningi i mecze poszły dobrze, to cieszyłem się z tego, jak świetnie zaaklimatyzowałem się w Polsce.
Pierwszy sezon był bardzo ciekawy. Nie mieliśmy twardego podziału na pierwszego i drugiego atakującego. Myślę, że dla Zibiego (Bartmana – przyp. M.W) nie było to łatwe, bo żaden z nas nie był pewien, kto wyjdzie w podstawowym składzie. Gra na dwóch atakujących nauczyła mnie myślenia zespołowego. Bywały momenty w meczach, w których mi nie szło. Zibi potrafił wejść, zrobić świetną robotę, a mnie to nie wkurzało. Nie czułem się zazdrosny, że koledze na mojej pozycji idzie dobrze. Obaj wiedzieliśmy, że gramy wspólnie o zwycięstwo zespołu, a nie o to, który zdobędzie więcej punktów i wykopie drugiego ze składu.
Patrzę na twoje mistrzowskie sezony. Ten pierwszy, 2012/2013, wydaje się o wiele trudniejszy. O złocie zadecydowała zacięta seria finałowa z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle. Wcześniej, w ćwierćfinale, dopiero po tie-breaku w piątym meczu pokonaliście PGE Skrę Bełchatów.
Patrzymy przez pryzmat końcowego sukcesu, lecz prawdę mówiąc to był bardzo wymagający sezon. Resovia przeszła transformację. Odszedł Grozer, a jego pozycję zajęło dwóch siatkarzy. Mieliśmy wiele wzniesień i spadków, ale te dołki czyniły nas mocniejszymi. Momentem przełomowym był wspomniany ćwierćfinał z Bełchatowem. Obie ekipy nie spisywały się najlepiej w fazie zasadniczej. To było starcie czwartej i piątej drużyny. Wyszarpana wygrana i awans do półfinału scalił nasz zespół. Zrozumieliśmy, że jesteśmy w stanie przetrwać nawet najtrudniejsze momenty. Tamten triumf napędził nas do dalszej walki, a w konsekwencji do zdobycia złota w 2013 roku.
Miałeś rywala w PlusLidze, który mocno dawał ci w kość?
Nie lubiłem zbytnio grać przeciwko Kubiakowi. Z prostej przyczyny – był piekielnie dobry. Nigdy nie byłem dobrym blokującym, ale w jego przypadku…
(Schops macha rękoma – przyp. M.W)
…nie wiem czy kiedykolwiek go zablokowałem (śmiech). Musiałem przyzwyczaić się do jego stylu gry. Wytworzył się między nami pewnego rodzaju nieoficjalny pojedynek. Nie mogłem go zablokować, ale w ataku znajdowałem na niego sposób. W związku z tym zdobywaliśmy na sobie wiele punktów.
Lubiłem także rywalizację ze Skrą Bełchatów i Mariuszem Wlazłym. Obaj jesteśmy z tego samego rocznika. Pamiętałem go jeszcze z rywalizacji międzypaństwowej w juniorach. Podziwiałem jego szybkość, skoczność i atletyzm. Zawsze miałem spore wyzwanie, by znaleźć na niego sposób w obronie. Ale Skra nie ograniczała się tylko do niego. To był wówczas groźny zespół, przeciwko któremu niewygodnie się grało.
W którym sezonie czułeś się lepiej indywidualnie – 2014/2015 w Resovii czy 2006/2007 w Friedrichshafen?
Bez dwóch zdań w tym z Resovią. Uważam, że spory wpływ na sukces w Niemczech miał fart. Wygranie Bundesligi nie było trudne, bo nie mieliśmy równych rywali. Z kolei w Lidze Mistrzów dopisywało nam szczęście nie tylko w meczach, ale także w drabince pucharowej.
Sezon w Resovii był znacznie trudniejszy. Byłem w twardej lidze z wymagającym krajowym pucharem oraz musiałem mierzyć się z wielkimi gwiazdami w Lidze Mistrzów. Poza tym po Rzeszowie oczekiwano znacznie więcej niż po Friedrichshafen. Co rusz przypominano nam jak daleko zaszliśmy i ile jeszcze brakuje do spełnienia oczekiwań. Wiem, że grałem wtedy bardzo dobrze. Trochę pechowo złożyło się, że zajęliśmy drugie miejsce w dwóch pucharach, ale srebra i pewny triumf w PlusLidze były potwierdzeniem, że nasza gra nie była przypadkowa i z całą pewnością należeliśmy do czołówki Europy.
Zostałeś MVP tamtego sezonu w PlusLidze. Do dziś uznaje się twoją grę w nim za jedną z najlepszych w historii ligi. Czym różniłeś się indywidualnie pomiędzy nim a pozostałymi w barwach Resovii?
Trafiłem do klubu po sezonie reprezentacyjnym, który zakończył się brązem na mistrzostwach świata. Przyjechałem dobrze przygotowany fizycznie, choć nie grałem zbyt wiele na turnieju, bo z góry wiedziałem, że to „Dżordż” będzie podstawowym atakującym. Sukces w Polsce mnie pobudował. Utrzymałem dyspozycję z kadry – w tym także tę mentalną – na równym, wysokim poziomie. Krótka przerwa paradoksalnie mi pomogła, bo nie zatraciłem dobrego nastawienia. Czułem się zdrowy, więc wiedziałem, że z moją grą może być tylko lepiej.
Na dyspozycję w PlusLidze duży wpływ miała także drużyna. Bardzo dobrze dogadywałem się z Fabianem Drzyzgą. Złapaliśmy wspólny rytm, a z biegiem czasu zaczął posyłać do mnie coraz szybsze piłki. To komplikowało grę przeciwnikom, bo mieli problemy z rozczytaniem naszych planów. Graliśmy szybką piłkę jak swego czasu Bełchatów. Jeśli ktoś próbował w ciemno do mnie skakać, to dzięki szybkiej grze Fabian stwarzał sytuacje innym kolegom. Nasz wachlarz zagrań ewoluował wraz z biegiem sezonu.
Twój styl gry różnił się od większości atakujących. Nie byłeś typem siatkarza, który polegał na potężnym wyskoku i silnym uderzeniu. Porównując ciebie do np. Georga widzimy różnych zawodników.
Coś tam skakać potrafiłem, ale fakt, masz rację, nie byłem typowym atakującym. Zawsze miałem problemy z wykorzystywaniem wysokich piłek, gdy skakał do mnie trzyosobowy blok. Nie potrafiłem znaleźć dobrego, stałego rozwiązania. Za to „Dżordż” radził sobie tym dobrze. Mocno korzystałem na szybkiej grze, podczas której po drugiej stronie siatki miałem jednego, czasem dwóch przeciwników. Potrafiłem szybko w głowie tworzyć sobie warianty uderzeń.
Przypominają mi się czasy juniorskie. Pamiętam, że nienawidziłem grać przeciwko zawodnikom, którzy nie dawali po sobie poznać, w którym kierunku uderzą. Nie mogłeś się przygotować pod konkretny ruch, bo albo uderzyli w jeden, drugi róg, albo rzucili kiwką czy walili po palcach. Wkurzało mnie to, że cały czas musiałem być maksymalnie skupiony. W końcu zrozumiałem, że skoro nie lubię grać przeciwko takim siatkarzom, to może sam stanę się jednym z nich? Kiedy przeciwnik nie może cię rozczytać, to startujesz do ataku z lekką przewagą. Później, z biegiem lat, poprawiłem technikę. Do tego doszło doświadczenie boiskowe. Wciąż szukałem nowych rozwiązań, które pozwalały zaskoczyć rywala. Potrafiłem oszukać libero pozorując flopa, by lekko pchnąć piłkę, która szybciej spadała w innym miejscu. Dziś to już tak łatwo nie przechodzi. Zmieniły się realia siatkówki. Zawodnicy na pozycji „6” lepiej czytają grę. Byłem częścią jednej z wielu ewolucji tego sportu. To, co za moich czasów zadawało egzamin, dziś może być czasem odbierane za archaizm.
Boisz się korzystać z windy?
Już nie, ale jeśli kiedyś znów zawitam do Rumunii, to nie będę z niej tak ochoczo korzystać (śmiech).
Gdy słyszę o najbardziej przypadkowych kontuzjach w sporcie, ktoś z fanów polskiej siatkówki musi wspomnieć o tobie. Wokół historii z Konstancy powstało wiele mitów. Czas by główny bohater opowiedział prawdę.
Mieliśmy jechać na trening. Wszyscy mieszkaliśmy na jednym piętrze hotelu. Sam budynek nie wyglądał na stary, ale winda już tak. Wiadomo, zaczęliśmy zbierać się do wyjścia w jednym momencie. Weszliśmy do windy w kilka osób, przy czym ja jako ostatni. Stałem plecami do drzwi, ale nie ruszałem się w niej za bardzo, bo nie było miejsca. Usłyszałem charakterystyczne „piknięcie” i dźwięk otwierających się drzwi. Chciałem jednym ruchem obrócić się i wykonać krok, by wyjść z windy. Problem w tym, że winda i podłoga na parterze nie znajdowała się na jednym poziomie. Powstał duży stopień, bo piętro znajdowało się kilkanaście centymetrów wyżej. Moja noga utknęła, a ja poleciałem na ziemię. Później dowiedziałem się od doktora, że sporo krzywdy przypadkowo wyrządziła mi torba zawieszona na ramieniu. Przy upadku wysunęła mi się ręka i z impetem uderzyłem bokiem ciała o podłogę. Złamała mi się kość w ramieniu.
Wielokrotnie słyszałem, że to jedna z najbardziej pechowych kontuzji. Siatkówka to sport, w którym ręce co rusz znajdują się nad barkami. To oznacza wiele ruchów z ogromnym wykorzystaniem ramion. W futbolu amerykańskim często dochodzi do podobnych urazów, ale tam to się leczy bezoperacyjnie. W moim przypadku potrzebna była operacja, bo zamierzałem jeszcze trochę pograć i poatakować.
Nadal prezentowałeś dobrą formę.
Kontuzja przytrafiła się w słabym momencie. Czułem się pewnie, pomimo faktu, że teraz zamiast Zibiego tworzyłem parę atakujących z Bartoszem Kurkiem. Szybko zbudowaliśmy między sobą podobnie dobrą relację, w której wspólna rywalizacja nie wywoływała zazdrości. Staram się zawsze szukać pozytywów. W tamtym okresie ich jednak brakowało. Najpierw doznałem tej kontuzji, a tydzień później zmarł mój tata. Uraz sprawił, że mogłem bez problemu wesprzeć mamę przy pogrzebie.
Z czasem karta się odwróciła. Rehabilitacja przebiegała w dobrym tempie. Dodatkowo urodziły mi się bliźniaki. Byłem szczęśliwy, że mogłem wrócić do siatkówki, choć potrzebowałem czasu, aby znów prezentować się tak jak dawniej. Myślę, że dopiero po roku poczułem, że znów gram jak przed urazem. Kontuzje barku nie są łatwe, ale u mnie wszystko skończyło się dobrze. Po kilku latach od tamtego wypadku nie odczuwam dyskomfortu i wciąż mogę grać w siatkówkę.
Z kim miałeś najlepszy kontakt w Resovii?
Postawię na Paula Lotmana. Przede wszystkim dlatego, że mieszkaliśmy drzwi w drzwi. Nasze żony także się ze sobą blisko zaprzyjaźniły. Uważam, że był jedną z najbardziej niedocenianych postaci tamtej Resovii. Ciągle utrzymywał wysoką formę i waleczne nastawienie. Wspierał wszystkich na treningach i podczas meczów, nawet jeśli nie grał. Paul to klasyczny przykład siatkarza zespołowego. Nie wkurzał się, że nie dostaje szansy, tylko cierpliwie pracował na swoją kolej. Fajnie spędzało nam się z nim czas. Często chodziliśmy na wspólne obiady. Nie brakowało tematów do dyskusji.
Ogólnie nie mogę powiedzieć złego słowa na kontakty w Rzeszowie. Z każdym można było się bez problemu dogadać. Zdarzały nam się duże kolacje, na które przychodziliśmy całą drużyną z partnerkami. Siedzieliśmy wzdłuż ogromnego stołu i non stop śmieliśmy się. Mam w głowie piękne wspomnienia z tamtego okresu.
A jak ci się żyło z trenerem Andrzejem Kowalem?
Miałem z nim dobrą relację. Nie mieliśmy zbyt często indywidualnych rozmów. Lubiłem jego organizacje treningów i podejście do pracy. Przypominał mi trochę amerykańskich szkoleniowców. Z tego co kojarzę nawet latał do Stanów na jakieś kursy. Podejrzewam, że nie miał łatwego życia w Rzeszowie. Musiał funkcjonować z dużym bagażem oczekiwań nałożonym przez kibiców. Resovia przeplatała lata z sukcesami z tymi, w których rozczarowywaliśmy.
W dzisiejszej siatkówce pierwszym winnym niepowodzeń w klubie jest przeważnie szkoleniowiec. Kowal nie zmieniał się w zależności od rangi meczu. Niezależnie czy walczyliśmy o pierwsze, trzecie czy piąte miejsce wciąż pozostawał takim samym dobrym trenerem. Większy wpływ miały zmiany w drużynie. Z jednej strony miałeś takiego gościa jak Paul, który akceptował rolę zmiennika i cały czas pozostawał w pełnej gotowości. Z drugiej byli też siatkarze, którzy swoją postawą dawali do zrozumienia, że wkurza ich stanie w kwadracie dla rezerwowych, a trener powinien częściej na nich stawiać.
Śledzisz poczynania Resovii?
Obecnie nie tak mocno jak w poprzednich latach, choć cały czas jestem jej kibicem. Mamy wykupiony dostęp do transmisji PlusLigi, więc możemy bez przeszkód oglądać wszystkie mecze. Śledzę spotkania z udziałem reprezentantów Niemiec, m.in. Lukasa Kampy. W tym sezonie nie oglądam tak bardzo Rzeszowa, ale jak widzę ich obecne poczynania, to… może lepiej, żebym nie przynosił pecha? (śmiech).
Sytuacja z ubiegłego roku z United Volleys mocno mnie wkurzyła. Mogę powiedzieć, że nawet lekko obraziłem się na siatkówkę. Czułem się sfrustrowany, bo chciałem tam dalej grać, ale projekt upadł. Nie miałem ochoty oglądać kolegów z Bundesligi czy PlusLigi. Pomyślałem, żeby dać sobie spokój z oglądaniem profesjonalistów, by skupić się na hobbystycznej grze w trzeciej lidze i zabawie z dziećmi. W ostatnich miesiącach dostrzegam, że chęć oglądania dobrej siatkówki wraca. Rozmawiamy z żoną, że w jednym meczu zagra ten znajomy, a w drugim kolejny. Nawet przełamię się i pojadę z nią na mecz Bundesligi.
Skoro oglądałeś ostatnie sezony, to widziałeś problemy Resovii. Klub nie walczył o mistrzostwo tak jak za twoich czasów.
Oj, poruszyłeś trudną kwestię. Zastanawiam się, co powiedzieć. Zacznijmy od tego, że nie jestem już blisko klubu, więc moja opinia nie jest rzetelna. Z pewnością mieli świetnych siatkarzy. Podejrzewam, że trenerzy i finanse także nie odbiegały od najwyższych standardów. Ale w sporcie pieniądze nie wygrywają samych mistrzostw. Zapewniają duże bezpieczeństwo i gwarantują pewną jakość, ale one same ci punktów nie zdobędą. Paris Saint-Germain jest tak bogatym klubem, a znów odpadło w Lidze Mistrzów.
Mam nadzieję, że żaden kibic Resovii się nie obrazi za to co powiem. Pamiętam sytuacje tuż po odejściu z Rzeszowa. Widziałem, że klub przegrał jeden, drugi mecz w sezonie. W środku podświadomie poczułem… lekką satysfakcję. „Aha, pewnie tęskną za mnie w tym Rzeszowie” – myślałem. Później, gdy dochodziły kolejne porażki, poczułem się smutny. Wiedziałem, że wyniki zawodzą wszystkich – siatkarzy, włodarzy i kibiców, w tym mnie. Z zewnątrz trudno wytłumaczyć problemy trapiące zespół.
Najpopularniejszym problemem towarzyszącym drużynom takim jak Resovia jest obecność zbyt wielu gwiazd. Każda z nich przychodzi z myślą, że będzie kluczową postacią, na której zbuduje się cały zespół. Dochodzi do sytuacji, że podobnie myślących osób w jednym miejscu masz zbyt wiele. Największym wyzwaniem dla trenera jest odpowiednie zarządzenie siatkarzami i podtrzymywanie ich w dobrym nastroju. Musi umieć kontrolować ich ego i sprawić, by jeden chciał grać dla drugiego. To są tylko moje podejrzenia. Niezadowolenie jednego gracza może przejść na kolejnych. To powoduje duże napięcie w zespole.
Do tego seria porażek nie zwalnia od presji, tylko ją jeszcze zwiększa. Dostajemy mix różnych emocji, który w konsekwencji kończy się słabymi wynikami. Muszę przyznać, że w poprzednich latach miałem momenty, w których źle się czułem oglądając Resovię. Dobrze, że teraz wychodzi na dobre tory, tym bardziej że PlusLiga w porównaniu z moimi czasami stała się bardziej wyrównana i teraz kilka klubów co roku walczy zacięcie o podium.
Łatwo było pożegnać się z Rzeszowem?
Zdecydowanie nie, ale to był ruch, który w pewnym momencie musiał nastąpić. Wylądowałem w Poitiers, gdzie nie czułem się źle. Mieliśmy dobrą fazę zasadniczą, ale tuż przed początkiem play-offów straciliśmy dwóch ważnych graczy. We Francji składy nie są tak szerokie, jak w Polsce. Różnica umiejętności między podstawowym zawodnikiem a zmiennikiem jest zdecydowanie większa. Przez to sezon nie zakończył się tak miło jak rozpoczął.
Ten rok we Francji dał mi wiele do myślenia. Musiałem zastanowić się, czy mam nadal mierzyć w czołowe kluby wiedząc, że będę zmiennikiem, czy zejść na niższy poziom, ale nadal mieć wpływ na losy zespołu i czerpać satysfakcję z siatkówki. Wygrała druga opcja.
Pamiętasz jeszcze język polski?
Dziś już może być trudno. Nie używałem go często od czasu odejścia z Rzeszowa. Z językiem jest tak, że jak go nie używasz, to zapominasz. Daj mi kilka dni w Polsce i myślę, że znów zacznę rozumieć to, co mówicie. W ogóle muszę powiedzieć, że wraz z żoną planujemy wybrać się do Rzeszowa, aby odwiedzić znajome strony. Potrzebujemy tylko znaleźć czas. Jak nie praca, to dzieci, mecze, choć te ostatnie teraz schodzą na dalszy plan. Jak jest ważna impreza rodzinna, to nie mam problemów, by powiedzieć, że nie wystąpię. Przez ostatnie dwadzieścia kilka lat takie podejście było dla mnie nie do pomyślenia.
Pogadajmy o karierze reprezentacyjnej. Mistrzostwa świata 2014 to twój ulubiony moment?
Mistrzostwa albo igrzyska olimpijskie. To też były piękne momenty, mimo że bez tak fajnego wyniku jak w 2014 roku. Jeśli chodzi o mistrzostwa świata, to zapamiętałem dwie imprezy. Mój pierwszy turniej w 2006 roku w Japonii i wspomnianą edycję w Polsce. Z kolei z mistrzostwami Europy mam tak, że z pozoru o nich nie myślę, lecz jak przypominam sobie poszczególne odsłony, to przypominają mi się ciekawe historie. Przede wszystkim cieszę się jednak z igrzysk i mistrzostw świata, bo to najważniejsze imprezy dla siatkarzy.
Jak to jest być trenowanym w klubie i w kadrze przez tego samego trenera? Mam tu na myśli Moculescu, który prowadził cię jednocześnie w Friedrichshafen i reprezentacji.
Wtedy to było dla mnie normalne. Poznałem się z nim, gdy już był trenerem kadry i debiutowałem za jego kadencji. Powołał mnie na towarzyskie mecze jeszcze zanim trafiłem do Friedrichshafen. Gdy podpisałem kontrakt, to powiedział tylko: „widzimy się w przyszłym tygodniu w klubie” (śmiech). Mnie to nie dziwiło, bo nie znałem jeszcze wtedy dorosłej siatkówki, a w juniorskiej mierzyłem się z podobną sytuacją. W różnych reprezentacjach miałem tego samego trenera, Michaela Warma. Chyba dopiero w Rosji zobaczyłem, że trenerzy na lata to rzadkość w wielkim świecie.
Miałeś okazje pracować z dwoma szkoleniowcami zasłużonymi dla polskiej kadry – Raulem Lozano i Vitalem Heynenem.
Każdy z nich miał inne podejście do siatkówki i pracy. Zawsze starałem się podebrać od każdego najlepsze ćwiczenia i instrukcje dotyczące gry. Raul organizował długie rozciąganie i mobilizacje. Przywiązywał wielką wagę do treningów na siłowni. Nie byłem nigdy świrem od ciężarów. Dbałem głównie o silne ramiona i core. Nie zajeżdżałem się masą kilogramów, bo wiedziałem, że przy moim stylu gry dwa lub trzy centymetry wyskoku nie zrobią dużej różnicy.
U Vitala zdziwiło mnie to, że od razu powiedział, że na treningu nie będzie ćwiczeń w parach. Wprowadził wiele zajęć na zasadzie małych gierek. Polubiłem to, bo mieliśmy dużo frajdy i elementów małej rywalizacji. Obaj znacząco różnili się od siebie pod względem treningowym i taktycznym. Lozano był wielkim analitykiem i miłośnikiem statystyk. Vital też zwracał uwagę na analizę, lecz on wykorzystywał liczby do szukania konkretnych rozwiązań. Szukał oparcia dla zmian w meczu, by poprawić grę drużyny.
Kadra Niemiec w pewnym momencie miała dwóch klasowych atakujących – ciebie i Grozera. Nie wkurzało cię, że pomimo dobrej formy w klubie, w kadrze bywałeś zmiennikiem dla Georga?
„Dżordż” trafił do kadry chyba za kadencji Lozano. Szybko wpasował się do jego koncepcji. Trener uznał, że będzie bardziej pasował niż ja, więc dał mu rolę pierwszego atakującego. Nie złościłem się. Obaj zauważyliśmy, że dzięki różnym stylom gry, możemy się od siebie wiele nauczyć. To właśnie u Raula powstała między nami dobra relacja.
Podchodziłem do meczów w kadrze na zasadzie przygody i frajdy. Od „Dżordża” zawsze biła istna żądza przebywania na boisku. On znacznie bardziej niż ja chciał grać. Mieliśmy inne myślenie. Chciałem czerpać przyjemność i pomagać drużynie, choć sposób, w jaki miałem to robić, nie miał dla tak dużego znaczenia jak dla niego. Nie przeszkadzały mi zmiany zadaniowe i wejścia w kryzysowych sytuacjach. Grozer brał na siebie znacznie więcej presji. On musiał zagrać dobrze, a ja co najwyżej mogłem pomóc drużynie.
Dzięki nam kadra Niemiec miała na ataku „kłopot bogactwa”. Wydaje mi się, że to odbija się na dzisiejszej reprezentacji. Długo występowałem w zespole, a „Dżordż” nadal nie skończył z grą i teoretycznie może się przydać obecnemu trenerowi. Dziwnie to mówić, ale przez nas powstała dziura pokoleniowa. Nadzieją na pozycji atakującego w Niemczech jest Linus Weber, ale nie ma obok siebie równego konkurenta.
Postawienie na Michała Winiarskiego w roli selekcjonera kadry było dobrą decyzją niemieckiego związku?
Winiarski wprowadza reset do reprezentacji. Widać, że chce budować nowy, własny zespół. Nie boi się powoływać debiutantów. Daje im szanse gry, co może dać korzyść w przyszłości. Wiadomo, że trenerzy pracują w okresie od igrzysk do igrzysk. Michał tworzy kadrę pod 2024 rok z wykorzystaniem młodych graczy wspartych paroma weteranami pokroju Kampy i może Grozera. Już ostatni rok pokazał, że jego praca procentuje. Buduje w nowych graczach pewność siebie i przynależność do kadry. Ciekaw jestem, jak sobie poradzi, gdy weterani na dobre odejdą z reprezentacji, bo będzie musiał zbudować sobie nowych siatkarzy na lata. Liga Narodów pokazała, że mamy potencjał na dobre wyniki.
Jakie słowa napędzały cię do gry w trakcie kariery?
Od lat żyję z powiedzeniem: „żyj teraźniejszością, śnij o przyszłości, ucz się z przeszłości”. Zarówno w siatkówce, jak i w życiu codziennym wychodziłem z założenia, by doceniać to, co robię teraz, a nie myśleć wciąż na zapas. Siatkówka nauczyła mnie analizy zdarzeń. Z różnych doświadczeń życiowych staram się wybierać to, co może czegoś nauczyć, a odrzucać to, co niepotrzebne.
Zawsze polecam młodym, by nie patrzyli na starszych graczy czy idoli tylko przez pryzmat poczynań na parkiecie i nieszablonowych zagrań, ale by zwracali uwagę na ich nawyki, ćwiczenia, podejście do pracy. Z tego możesz wybrać coś, co pomoże stać się lepszym zawodnikiem. Nie musisz kopiować czyjegoś stylu. Nie wszystkie nawyki nadają się do powielania. Niemniej chęć do nauki i wyciągania wniosków to wielki dar, który pomoże w każdej dziedzinie życia.
Po latach podpatrywania najlepszych i nauki u wielu znanych postaci siatkówki, co doradziłbyś dziś młodemu Jochenowi, który podpisywał kontrakt z Friedrichshafen?
Niech się nie zmienia i nadal czerpie frajdę z siatkówki, bo pomoże mu to w osiągnięciu wielkich rzeczy.
(chwila przerwy)
A, i niech się dwa razy dobrze zastanowi, czy nie lepiej w Rumunii używać schodów zamiast windy (śmiech).
Czytaj też:
Konrad Piechocki dla „Wprost”: Po 24 latach w Skrze Bełchatów zasłużyłem na odrobinę szacunkuCzytaj też:
Gwiazda odchodzi z PlusLigi. Zawodnik rozwiązał kontrakt z klubem