O tym dlaczego Polacy nie chodzą na mecze

O tym dlaczego Polacy nie chodzą na mecze

Dodano:   /  Zmieniono: 
Tych, którzy nie dostali się na stadion Legii przy okazji meczu z Borussią, informuję: przy ulicy Łazienkowskiej 3 w Warszawie kibice mieli okazję obserwować prawdziwy piłkarski szlagier. Stołeczna Legia podejmowała u siebie mistrza Niemiec, Borussię Dortmund. Mecz obejrzało jednak tylko dziesięć tysięcy osób. A ja... dziwię się, że było ich aż tyle.
Jest w polskiej lidze wiele stadionów, na które - prawdę mówiąc - po prostu się nie chce iść. Przykładowo obiekt Widzewa Łódź. Środek listopada. Mecz kiepski (wiadomo - ekstraklasa), a deszcz leje się prosto na głowę. Pod małą, zadaszoną trybuną, która przypomina wiatę autobusową, siedzi garstka uprzywilejowanych. Reszta może moknąć.

Stadion przy ulicy Łazienkowskiej to jednak - jak na polskie warunki - małe cudeńko. Świetna infrastruktura, doskonała architektura, pełne zadaszenie, udogodnienia dla niepełnosprawnych, wreszcie klub z wielkimi tradycjami. Aż chce się iść na mecz! No - prawie się chce...

Włodarze stołecznego klubu od dawna znani są z tego, że lubią wycisnąć z kibica ostatni grosz sprzedając mu bilet - żaden klub ekstraklasy nie dyktuje tak wysokich cen za możliwość podziwiania gry naszych ligowych kopaczy. Nie inaczej było w przypadku meczu z Borussią - aby obejrzeć mecz ze środka bocznej trybuny, za normalny bilet trzeba było zapłacić nawet 120 złotych. Co ciekawe - gdy do Warszawy przyjeżdża taki, dajmy na to, GKS Bełchatów - ceny nie są dużo niższe.

Cena biletu to nie jest jeszcze jednak tak wielki problem. Najgorsze są te nieszczęsne karty kibica. Stworzone głównie w celu identyfikacji kibiców - zwłaszcza tych krewkich - przybywających na mecze Ekstraklasy. Zasadniczo popieram stosowanie tych kart w sezonie ligowym. Ale dlaczego były one wymagane by wejść na mecz z mistrzem Niemiec? Przecież Borussię mógł zechcieć obejrzeć mieszkaniec Krakowa, który z rodziną przyjechał obejrzeć Roberta Lewandowskiego w akcji, a na Legię nigdy już nie wróci.

Władze Legii zdobyły się co prawda na gest - wyrobienie karty kibica przy zakupie biletu na Borussię było darmowe, podczas gdy normalnie kosztuje 10 złotych. Oczywiście jednak nikt (bo i nie jest to możliwe) tych kart w okienku kasowym nie wyrabiał - żeby kupić bilet należało więc najpierw wyrobić w zupełnie innym miejscu rzeczony dokument. Jeden mecz, jeden bilet - dwie kolejki.

Wyrobienie karty naturalnie zajmuje trochę czasu - należy wypełnić krótki formularz, dać sobie zrobić zdjęcie, poczekać na wydruk. Kolejka do punktu wyrabiania kart przypominała w efekcie kolejkę po mięso 30 lat temu. Komentator meczu z TVP stwierdził na widok powoli zapełniających się trybun w trakcie spotkania, że kibice wybrali formę przybycia na stadion "last minute". To jednak raczej zarząd klubu wybrał taki, a nie inny sposób spędzenia popołudnia przez kibiców - na ulicy pod kasą.

Ostatecznie mecz obejrzało dziesięć tysięcy widzów. To mniej niż 1/3 pojemności warszawskiego obiektu. Ilu chętnych przybyło pod stadion, lecz wróciło z niczym - nie dowiemy się nigdy. Mecze takie jak ten - dzięki swojemu na wskroś "piknikowemu" charakterowi - są okazją dla polskich klubów na poprawę wizerunku wśród ludzi, którzy mecze oglądają tylko w telewizji, najczęściej w wieczornych wiadomościach, w formie skrótów z zamieszek na trybunach. Zarządowi Legii nie chciało się jednak z tej okazji skorzystać.