Dlaczego Stefan Hula postanowił zakończyć karierę i co przyspieszyło podjęcie decyzji? Jaki nietypowy prezent dostał od kolegów z kadry? Czego zazdrościł innym polskim skoczkom i dlaczego to uczucie nigdy nie wzięło nad nim góry? Co uważa za swój największy sukces? Czy w trakcie kariery czuł się niedoceniany? Jak uratowało go szycie kombinezonów i jak rozwija się ta branża? Dlaczego w skokach głowa bywa ważniejsza niż wszystkie inne aspekty? Za co ceni poszczególnych selekcjoner? Czym zamierza się zająć w przyszłości? Zapraszamy do lektury wywiadu z żywą legendą polskich skoków narciarskich.
Wywiad ze Stefanem Hulą, byłym już skoczkiem narciarskim
Mariusz Bielski („Wprost”): Od momentu, gdy ogłosił pan zakończenie kariery, minęło już kilkanaście dni. Miał pan czas, aby na to spojrzeć z dystansem. Co pan teraz czuje?
Stefan Hula: Muszę się przyzwyczaić do nowego trybu życia. Dotychczas jednak nie miałem dłuższej chwili spokoju. Tu trzeba było coś zrobić, tam pojechać...
To może nawet lepiej?
No pewnie. Na nudę narzekać nie mogę, cały czas coś się dzieje. Na razie miałem 2-3 dni dla siebie i wtedy poszedłem na deskę czy poleniuchowałem w domu, ale poza tym działo się sporo.
Jak długo trwał proces, czyli zastanawianie się, czy to już jest odpowiedni moment na odłożenie nart na kołek?
Rozmyślania były już nawet w zeszłym roku, a podczas tej zimy... Myślałem o tym od początku roku. Moje skoki nie były na takim poziomie, abym mógł rywalizować z najlepszymi, do tego kolana mi wysiadają. Po wielu latach treningów są bardzo przeciążone. Czasem na treningach nie mogłem dać z siebie 100 proc., bo ból mnie ograniczać. Należało odpuścić.
Zgaduję, że sytuacja, gdy głowa jeszcze by chciała, a ciało już nie może, jest dla ambitnego sportowca wyjątkowo trudna.
To nigdy nie jest łatwe do zaakceptowania. Czy byłbym jednak w super formie, czy nie; czy myślałbym już o zajęciu się czymś innym – zawsze mówilibyśmy o trudnej decyzji. Jedyne co mi ułatwiło podjęcie jej to to, iż wreszcie będę mógł zadbać o moje stawy i nie będą dostawały aż tak w kość. Nie było sensu przeciążać ich skokami czy podnoszeniem ciężarów co drugi dzień. Ciało zasłużyło na odpoczynek, chociaż nie zamierzam tylko leżeć.
Widziałem niedawno na Instagramie, jak pan szusował na snowboardzie.
Tak, ostatnio odwiedziłem też chłopaków na treningu, zagrałem z nimi na rozgrzewkę i poszedłem z nimi na siłownię śmiejąc się, że teraz będę pakować (śmiech).
Czy skoki są kontuzjogennym sportem?
Wiadomo, na skoczni zdarzają się różne sytuacje, na przykład lecisz tak daleko, że przy lądowaniu puszcza kolano. Zdarzają się upadki, ale to są sytuacje skrajne. Jeśli chodzi o sam trening siłowy czy taki typowy poza skoczni – zawsze starałem się uważać, aby nic głupiego nie zrobić.
Przytrafiały się czasem różne urazy. Na przykład dawno temu musiałem zrobić artroskopię, ponieważ kolano było przeciążone i w pewnym momencie „strzeliło”. Jednakże w porównaniu z innymi sportami, skoki to nie jest dyscyplina wytrzymałościowa, aby dochodziło w niej do zerwań ścięgien czy przeciążeń mięśniowych i tym podobnych. Na szczęście udaje się tego unikać.
Fakt, że ostatni skok oddał pan w Zakopanem, to był przypadek czy planowana akcja? A może symbol?
Spontanicznie tak wyszło. Nie myślałem nad tym, jak mój ostatni start ma wyglądać. Chciałem jedynie, aby była przy tym moja żona i dzieciaki. Powiedziałem, aby przyjechali na zawody, bo prawdopodobnie wystąpię w Polsce ostatni raz. Okazało się, że miałem niespodziankę – przyjechali także moi teściowie, mama z moją siostrą i jej mężem oraz córką... Dużo osób się zjechało, więc było super. Z trenerami wszystko ustaliłem już dzień wcześniej i wyszło fajnie.
Widziałem, że otrzymał pan nietypowy prezent na koniec kariery...
Owszem, dostałem owieczkę...
No właśnie, i co dalej? Gdy to zobaczyłem, aż się przestraszyłem, że powie pan jak Prejuice Nakoulma, były piłkarz Górnika Zabrze, który po otrzymaniu koguta przyznał bez ogródek, że „bendzie go zjad”.
Tak, znam tę historię (śmiech). Na razie mieszkamy w małym domku, więc nie miałbym możliwości odpowiedniego zaopiekowania się nią. Owieczce będzie lepiej tam, gdzie trafiła.
Kiedy ogłosił pan zakończenie kariery, w mediach naturalnie wywołało to spore poruszenie. Na przykład Dominik Formella z portalu skijumping.pl napisał na Twitterze coś takiego: „Stefan Hula – zawodnik przez lata wyśmiewany i zbyt rzadko doceniany”. Czy pan się zgadza z taką tezą?
Ocena powinna leżeć w gestii dziennikarzy i kibiców. Ja wiem, że spełniłem swoje marzenia, uprawiając ten sport. Wiadomo, że były momenty, kiedy moja forma pozostawiała wiele do życzenia, a były też takie, gdy szło mi bardzo dobrze. Nie można powiedzieć, iż osiągnąłem w skokach niesamowite rzeczy, aczkolwiek mam na koncie drużynowy medal olimpijski czy medal mistrzostw świata. Byłem bliski również tego, aby na igrzyskach stanąć na podium w konkursie indywidualnym, to samo w Pucharze Świata. Jasne, mogło być lepiej, lecz nie żałuję niczego.
Zawsze kochałem ten sport i dobrze czułem się w tym środowisku. Sądzę, iż pokazałem, że nigdy nie warto się poddawać. Trzeba walczyć o siebie, być trochę upartym, ponieważ wszystkie niepowodzenia da się przezwyciężyć. Ja w wieku 31 lat osiągałem największe sukcesy, gdzie niektórzy już dawno temu pewnie odpuściliby skakanie. Dzięki mojej wytrwałości spełniłem marzenia.
Mimo wszystko przez niemal całą karierę pozostawał pan w cieniu naszych największych gwiazd, najpierw Adama Małysza, potem Kamila Stocha, Piotra Żyły czy Dawida Kubackiego. Bywał pan numerem 3, numerem 4 w zespole, ale nigdy wyżej. Czy to było dla pana trudne?
Miałem to szczęście, że skakałem ze wspaniałymi zawodnikami, z Adamem Małyszem nawet mieszkałem w pokoju na igrzyskach i konkursach PŚ. Trafiałem zawsze na świetnych ludzi i dobrze nam się ze sobą żyło i pracowało.
Wiadomo, czasem była we mnie zazdrość, że oni osiągają wielkie sukcesy, a ja nieco odstaję. Z drugiej strony zdobywaliśmy razem medale drużynowe i w ten sposób osiągaliśmy sukcesy, więc bardziej jestem ich wdzięczny. Nigdy nie dołowałem się tym, iż oni są ode mnie lepsi. Miałem poczucie, że jesteśmy drużyną.
A często musiał pan coś udowadniać na przekór opinii publicznej? Myślę tu o historiach typu wyjazd do Pekinu na ZIO, mimo wcale nie było to takie oczywiste, jak się wydaje z perspektywy czasu?
Wtedy było jasno powiedziane – kto lepiej zaprezentuje się w weekend w Zakopanem, ten pojedzie do Chin. Wywalczyłem sobie to miejsce, więc czy mnie ktoś krytykował, czy nie... Zazwyczaj przechodziło to obok mnie.
Zdarzały się jednak momenty, gdy trafiały do mnie jakieś komentarze, lub sam je czytałem. Czasami bolało, bo człowiek daje z siebie wszystko, chce pokazać się z najlepszej strony. To nie jest tak, że idziesz na skocznię i skaczesz na pół gwizdka czy trenujesz na 50 proc. możliwości. No nie, jeśli czemuś poświęcasz całe życie, to tak nie robisz. Bywały sytuacje, gdy mi nie szło, ale po jakimś czasie wychodziłem z dołka. Koniec końców broniłem się pod kątem sportowym
Czuje się pan sportowcem spełnionym?
Nie wiem, co mam odpowiedzieć. Tak jak wspomniałem, spełniłem swoje marzenia z dzieciństwa. Niekiedy jednak brakowało niewiele, by stanąć na podium Pucharu Świata. Trudno mi to określić. Czasem zawodziła moja głowa, czasem inne sytuacje się przytrafiały... Nie odpowiem jednoznacznie.
W trakcie kariery miałem mnóstwo fajnych momentów i tu już nie chodzi mi o konkretne miejsca w konkursach i tym podobne. Wiele rzeczy wspominam ciepło. Na pewno na uwagę zasługują mistrzostwa świata w lotach czy igrzyska olimpijskie, podczas których zdobywałem medale.
O największy niedosyt nie pytam, ponieważ wiem, co pan odpowie – Pjongczang. Ugryźmy więc ten temat nieco inaczej – jak poradzić sobie w tych momentach, gdy do sukcesu brakuje niewiele, ale no właśnie, jednak brakuje?
Niektóre rzeczy były trudne do przełknięcia, przepełniał mnie niedosyt. Jak to mówią, czas leczy rany. Pewne sprawy zaakceptowałem. O igrzyska w Pjongczangu pytano mnie już tyle razy, że mimochodem jest mi teraz łatwiej o nich mówić niż wcześniej.
To wyszło jak na terapii (śmiech).
W sumie tak!
Zawsze mogłem liczyć również na wsparcie mojej rodziny. Co ważne, nikt z bliskich nie wywierał na mnie żadnej presji związanej z tym, że muszę coś wygrać, albo zająć wysokie miejsce. Każdy widział, ile czasu poświęcam, by się doskonalić. Wsparcie żony czułem zawsze, od rodziców tak samo. Najważniejsze jest dla mnie to, iż się kochamy, mamy cudowną rodzinę, dwie wspaniałe córki. To było coś, mnie odciągało od tych trudnych momentów i rozmyślania o niepowodzeniach. Przyjeżdżasz do domu, spoglądasz na córki i nagle frustracja odpływa na bok.
Da się w ogóle pogodzić skoki narciarskie z normalnym życiem rodzinnym? Patrzymy na terminarz Pucharu Świata 2022/23 i mamy: Finlandia, Niemcy, Szwajcaria, Niemcy, Austria, Polska, Japonia, Austria, Niemcy, USA, Rumunia, Norwegia, Finlandia... Dom jest jak hotel.
Każdy w mojej rodzinie się do tego jakoś przyzwyczaił. Dziewczynki pamiętają, że tata wyjeżdżał od zawsze. Żona też wiedziała dobrze, jak wygląda moje życie. Czasem przyjeżdżałem w poniedziałek, miałem dwa dni w domu i trzeba było ruszać na kolejne zawody. Życie na walizkach. Kiedy już jednak byłem w domu, to starałem się jak najwięcej czasu spędzać z dziećmi i żoną, pójść gdzieś razem i tak dalej.
Ja się zaadaptowałem do takiego trybu. Paradoksalnie teraz czuje się dziwniej, gdy nie mam tych wyjazdów co chwilę (śmiech). Co prawda dużo jest do zrobienia i nie siedzę w domu całymi dniami, ale... No jest inaczej. Gdy kończyliśmy sezon i przez dłuższy czas byliśmy w domach, to czasem już się niecierpliwiłem i miałem takie: „kurde, gdzieś bym już pojechał!” Siła przyzwyczajenia.
Każdy z zawodników chyba tak ma, że niby fajnie odpocząć, ale szybko zaczyna go gdzieś ciągnąć – czy na jakiś konkurs, czy po prostu wyjazd, bo tyle podróżujemy na co dzień, że to dla nas norma.
Nasuwa się pytanie, czy w takim razie obawiał się pan tego życia po życiu? Zmiana trybu funkcjonowania jest diametralna i często sportowcy mają z tym problem, bo na przykład brakuje im adrenaliny.
Raczej nie rozmyślałem o tym. Na pewno jednak odeszło mi trochę stresu, więc teraz przede wszystkim czuję, że odpoczywa moja głowa. Jak to będzie dalej nie wiem, chociaż nie zamierzam się zamartwiać. Mam na siebie pewne plany, więc to nie jest tak, że idę w nieznane. Uważam, że wszystko się odpowiednio poukłada.
Zapewne jednym z pana zajęć będzie pomoc przy szyciu kombinezonów. Jak pan w ogóle na to wpadł?
Był taki sezon, kiedy mieliśmy sporo kłopotów ze strojami. Na pomysł w zasadzie wpadł mój szwagier, który bardzo nam pomógł przy zakładaniu firmy. Stwierdził, że skoro moja żona ma odpowiednie wykształcenie i ma do tego talent, to czemu nie miałaby się tym zająć? A później nam zamówił belkę materiału ze Szwajcarii i w sumie postawił przed faktem dokonanym: macie i róbcie No to co mieliśmy zrobić? (śmiech)
Na początku moja żona musiała się nauczyć, jak szyć, bo mówimy o zupełnie innym materiale, niż te, z którymi wcześniej miała do czynienia. Musiała się przyzwyczaić, ale szybko jej to poszło. Z czasem jakoś się to rozwijało. Nie mamy nie wiadomo jak wielkiej firmy. Mówimy o malutkim warsztaciku, gdzie szyjemy kombinezony, lecz żona polubiła tę pracę. Ja zresztą podobnie. Gdy tylko byłem w domu, pomagałem jej. Oczywiście sam nie szyłem, chociaż, kto wie, może jak będę miał czas, to mnie poduczy? Na pewno by mi się to przydało na przyszłość. Z czasem się rozwijaliśmy – kupiliśmy drugą maszynę, trzecią i działamy.
Było to trochę na zasadzie planu B dla pana? Przeciętny kibic może nie zdawać sobie sprawy, że w skokach wcale nie jest tak kolorowo, gdy nie ma się super wyników. Czasem brakuje sponsora, nie ma stypendium i jest problem. Pamiętam na przykład, jak Andrzej Stękała opowiadał, iż dorabiał sobie jako kelner w jednej z zakopiańskich restauracji.
Niektórym się wydaje, że skoczkowie dużo zarabiają, ale to nie tak. Trzeba osiągać sukcesy wielkie sukcesy, aby inkasować spore kwoty. Jeśli ktoś nie załapał się na przykład na mistrzostwa świata lub nie jedzie na igrzyska olimpijskie, dzięki którym można zdobyć stypendium, to bywa różnie. Zwłaszcza jeśli nie posiadasz indywidualnego sponsora, bywa trudno.
Gdy ma się 18-20 lat, to jeszcze okej, pomagają na przykład rodzice. Ja natomiast zdążyłem już założyć rodzinę, urodziła się starsza córka i firma założona w 2013 roku mocno nas ratowała. Właśnie wtedy nie miałem stypendium ani sponsora, więc gdyby nie szycie kombinezonów, pewnie również musiałbym poszukać pracy dorywczej. Firma pozwoliła mi jednak dalej robić to, co kocham najbardziej, czyli skakać. Zapewniła mi spokojne życie.
Zgłębmy temat samych kombinezonów – jak bardzo one się zmieniły przez ostatnią dekadę, czyli mniej więcej od momentu, gdy wraz żoną zajmuje się pan tworzeniem ich?
Na szczęście teraz FIS już nie ingeruje tak mocno w kroje kombinezonów. Przepisy nie zmieniają się co roku, ale często pojawiają się drobne zmiany, po których trzeba od nowa tworzyć formę dla każdego zawodnika. Z tego co wiem w najbliższym czasie nie powinna zajść w tym temacie żadna rewolucja.
Dyskusje na temat strojów pojawiają się siłą rzeczy, bo każdy chce mieć jak najlepszy, więc wszyscy szukają limitów. Krój mniej więcej mają taki sam, bazowy, aby spełniał wymogi – z ilu elementów może się składać, że niektóre rzeczy muszą być uszyte w taki sposób, a kolejne inaczej. Tego należy bardzo pilnować.
Po zakończeniu sezonów czasem zmieniają się wytyczne dotyczące rozmiarów kombinezonów. Na przykład 2 lata temu było tak, iż strój może być większy od obwodu ciała o 3 centymetry, w tym roku to już 4 centymetry. A pamiętam czasy, gdy musiało być zero. Taka to kosmetyka zachodzi na przestrzeni lat.
Czy jest to elastyczna branża? Na jak dużą innowacyjność czy kreatywność można sobie pozwolić przy tworzeniu kombinezonów?
Są dwie firmy, które aktualnie produkują właściwe materiały. Jedna z Niemiec, druga ze Szwajcarii. Oczywiście można zmówić skądś swój materiał, lecz wtedy wchodzisz na grząski grunt, bo nie masz pewności, czy on spełni dość restrykcyjne kryteria. Wtedy łatwo jest utopić mnóstwo pieniędzy. Poza tym trudno o innowacje. FIS narzuca sporo wymogów i przepisów. Nie ma dużego pola do popisu, choć wyścig sprzętowy oczywiście jest i każdy szuka nawet minimalnych rezerw.
Te minimalne różnice rzeczywiście tak wiele dają zawodnikom? W mediach czasem powstaje niebywała burza w tym temacie, choć kiedy śledzi się to wszystko z boku, można odnieść wrażenie, że temat jest nieco wyolbrzymiany. Ale może się mylę...
To jest indywidualna kwestia. Wiadomo, sprzęt może ciut pomóc, ale jeśli sportowo nie masz formy, to kombinezon może też przeszkodzić zamiast cię wyciągnąć. Najważniejsze jest po prostu dobre skakanie. Sam sprzęt nie poleci.
Często odnoszę również wrażenie, że w skokach ważniejsze bywa odpowiednie podejście mentalne do startów niż technika w nich. Mam na myśli sytuację, gdy zawodnik aż za bardzo chce wykonać wszystkie elementy idealnie, a czasem lepiej wrzucić na luz. Taki przekaz przebija się w wielu pokonkursowych wypowiedziach. Jest to moja luźna kibicowska teza, ale ciekaw jestem, co pan sądzi na ten temat.
Zgadzam się z tym. Zdarzają się sytuacje, gdy za wszelką cenę chcemy zrobić coś jeszcze lepiej, wykonać skok perfekcyjnie i wtedy nasze ciało spina się za mocno, skok nie ma w sobie energii. Wtedy wybicie jest zblokowane i nie wychodzi to najlepiej.
Ja czasem podświadomie wiedziałem, że będzie dobrze i wtedy szło mi dużo lepiej. Kiedy natomiast chciałem coś na siłę zmienić i wchodziłem na skocznię z nastawieniem „teraz już zrobię wszystko idealnie, wybiję się tak, że rozwalę próg!” to zawsze skutek był odwrotny.
Trudno jest taki luz złapać?
To się nazywa „być albo nie być w formie” (śmiech). W moim najlepszym sezonie miałem tak, że wiedziałem, iż przed chwilą sknociłem skok, zrobiłem błędy, ale potem to nadrabiałem.
Nie działa to na zasadzie efektu kuli śniegowej? Jak idzie to idzie i się człowiek nie zastanawia, a jak nie idzie, to się rozmyśla, szuka tych detali i robi się błędne koło?
Tak, pod tym względem skoki są specyficznym sportem. Małe zmiany, których sam zawodnik czasem nawet nie czuje, mogą bardzo wpłynąć na jego występ. Niby robisz wszystko, dzięki czemu powinieneś wrócić na wyższy poziom, a jednak potrzebowałeś czasu i pracy, pracy, pracy, aby odzyskać automatyzm i wrócić do dobrego skakania. Praca nad głową i nad techniką wiąże się ze sobą, tego jest naprawdę dużo.
Thomas Thurnbichler znany jest z takich psychologicznych sztuczek, które wplata w treningi. Jak się panu z nim współpracowało?
Miałem możliwość uczestniczenia w całym jednym dużym obozie z kadrą A i bardzo dobrze to wspominam. Mieliśmy świetną atmosferę, a z trenerem i jego sztabem świetnie się rozmawiało i pracowało. Myślę, że jest to odpowiedni szkoleniowiec dla naszych skoczków z kadry A. Sądzę, iż rozwinie nasze skoki jako całość.
Nieźle się bawiliście podczas tych zgrupowań, na przykład kiedy musieliście pomóc jajku przepłynąć przez przyhotelowe jeziorko.
To było super! W trakcie Turnieju Czterech Skoczni organizowano nam takie zabawy. Bardzo fajna sprawa. Trzeba było wykazać się kreatywnością.
Pamiętam silniczek z sonicznej szczoteczki do zębów.
Chłopaki mieli wiele ciekawych pomysłów. Myślę, że w pewnym stopniu chodziło o to, aby odciągnąć nas nasze myśli od skoków, aby nie analizować ich non stop w wolnym czasie i tak dalej. Poza tym miało to nas w pewnym sensie rozbudzić, pobudzić kreatywność. Z reguły mieliśmy tego typu zajęcia tuż po śniadaniu, więc chodziło też o to, aby nas nieco rozruszać.
Naturalnie muszę pana zapytać też o plany na przyszłość. Pokazał się pan ostatnio w studio Eurosportu jako ekspert. Jak wrażenia?
Nie ukrywam, że to było dla mnie stresujące zwłaszcza na początku. Zupełnie inna perspektywa względem skoków. Pracuje przy nich bardzo fajna ekipa, sympatyczni ludzie, koniec końców wyszło przyjemnie. Na szczęście nie musiałem jakoś bardzo oceniać kolegów czy innych zawodników. Nie lubię tak kogoś osądzać. Zawsze będę bronił skoczków, bo wiem, iż każdy pragnie dać z siebie 100 proc, ponieważ znam drugą stronę. Raczej nie będę nikogo krytykował, tylko usprawiedliwiał. Wiem, jakie to jest trudne, gdy powinie się noga. Zdaję sobie sprawę, ile to kosztuje.
A w trenerkę nadal pan chce iść?
Wielu szczegółów podać nie mogę. Na pewno chciałbym zostać przy skokach i pomagać rozwijać tę dyscyplinę. Są pomysły, lecz jeszcze nie ma tylu konkretów, aby o tym bardziej opowiadać. Musimy poczekać.
Pan z wieloma uznanymi szkoleniowcami współpracował, więc chciałbym o nich porozmawiać. Co warto byłoby zaczerpnąć, albo za co najbardziej cenił pan poszczególnych trenerów? Na pierwszy ogień niech pójdzie Thomas Thurnbichler.
Jest bardzo otwarty na nowe pomysły i możliwości w treningu. Nie zamyka się na własną wiedzę, tylko cały czas próbuje korzystać z nowych opcji. Trener Thurnbichler ma otwartą głowę i wie czego chce.
Drugie nazwisko to Michal Doleżal.
Zawsze zachowuje spokój i ma dużą wiedzą na temat skoków. Zjadł już trochę zębów na nich. Był dla nas bardzo otwartym trenerem, zawsze można było z nim porozmawiać o wszystkim.
Trzecie: Stefan Horngacher.
Za jego kadencji miałem najlepszy okres w mojej karierze. Podchodził do nas z dużą cierpliwością i właśnie jej nas uczył. Że pewne rzeczy nie przyjdą do nas od tak, tylko trzeba nad nimi konsekwentnie pracować, a w końcu zobaczymy pozytywne efekty. I tak było.
Czwarte: Hannu Lepisto.
Ojej, to było dawno temu! (śmiech). Byliśmy młodymi chłopakami, gdy objął naszą kadrę. Już wtedy miał ogromne doświadczenie. Autorytet. Pamiętam, że dużo płotków z nim skakaliśmy. Emanował spokojem i tłumaczył, że w skokach nie można robić nic na siłę. No i był wymagający, ale to tak jak każdy!
Ostatnie nazwisko to Stefan Hula Senior.
Tata zaszczepił we mnie miłość do sportu, nie tylko do skoków. To on pierwszy raz zabrał mnie na skocznie i dawał mi pierwsze uwagi. Potem, kiedy oddał mnie pod skrzydła innego trenera, to bardzo podobało mi się to, że nigdy nie wywierał na mnie presji i nie mówił, co mam robić. Wiedział, że od tego są moi szkoleniowcy, a on ma mnie wspierać w moich dążeniach. Tłumaczył, aby się nie przejmować, gdy mi coś nie poszło, bo w przyszłości zawsze może być lepiej. Jak to tata!
Teraz poniekąd pan jest w tej roli. Pierwsze kroki na skoczni stawia bowiem pana córka.
Córa nie tylko skacze, ale też chodzi na zajęcia z siatkówki i koszykówki, więc sportu ma w życiu dużo. Zawsze będę zachęcał ją do tego, aby się ruszała. Jeśli w przyszłości zapragnie skakać, to zamierzam ją w tym wspierać. Zresztą, tak samo zrobię w każdej innej dziedzinie życia. Ostatecznie to jednak ona wybierze swoją drogę. W kwestii skoków narciarskich zawsze będzie mogła liczyć na moją pomoc merytoryczną. Niczego jej nie narzucamy. Czas pokaże, co sobie wybierze i czym zechce się zająć w przyszłości. Tego jej życzę, aby mogła robić to, co sprawi jej najwięcej frajdy.
Czytaj też:
Thomas Thurnbichler zaapelował do rodziny Kubackich. Wzruszające słowa AustriakaCzytaj też:
Thomas Thurnbichler jednoznacznie ocenił polskiego skoczka. Odważne określenie