Legendarny olimpijczyk podzielił się przykrą historią. „Znalazł się na podejrzanej liście”

Legendarny olimpijczyk podzielił się przykrą historią. „Znalazł się na podejrzanej liście”

Andrzej Wroński
Andrzej Wroński Źródło:Newspix.pl / Maciej Gilewski
Andrzej Wroński rzadko doznawał porażek w finałach wielkich imprez. Początki były kiepskie. – Około dwóch lat jeździłem na zawody i wszystko przegrywałem – mówi w rozmowie z „Wprost” dwukrotny mistrz olimpijski w zapasach.

Kontynuujemy nasz cykl rozmów z polskimi medalistami olimpijskimi, którzy zakończyli kariery. Wcześniej przepytywaliśmy Kazimierza Adacha, Julię Michalską Płotkowiak oraz Jolantę Ogar-Hill. Teraz przyszedł czas na sportowca, który ma w swojej gablocie dwa złota imprezy czterolecia. Mowa o Andrzeju Wrońskim, mistrzu olimpijskim z Seulu (1988) oraz Atlanty (1996).

W rozmowie z „Wprost” opowiada o wielu porażkach, jakich doznał na początku swojej kariery, o fenomenalnym klimacie wioski olimpijskiej w Seulu, czy też o dominacji w mistrzostwach świata weteranów. Pojawiają się też przykre sprawy, czyli choćby afera związana z gangiem samochodowym, w którą Wroński został niesłusznie wplątany.

Wywiad z Andrzejem Wrońskim

Dawid Franek, dziennikarz „Wprost”: W minionych latach startował pan w zawodach oldbojów. Któryś z rywali znalazł receptę na wielkiego mistrza?

Andrzej Wroński, dwukrotny złoty medalista olimpijski w zapasach: W ostatnich miesiącach nie mogłem walczyć z powodu względów zdrowotnych, ale wcześniej zostałem 15 razy mistrzem świata weteranów, w tym raz w stylu wolnym, w którym się nigdy nie specjalizowałem. Do tej pory jestem niepokonany w zmaganiach oldbojów.

To ciekawe. Początek pana kariery zawodowej to zupełnie inny scenariusz. Mówimy o prawdziwym paśmie porażek. Każda taka przegrana dodatkowo wzmacniała?

Rzeczywiście było tak, jak pan powiedział. Nie pamiętam dokładnie, ile czasu to trwało, ale około dwóch lat jeździłem na zawody i wszystko przegrywałem. I wiadomo, że wtedy pojawiają się momenty zwątpienia oraz pytania, co robić dalej. Jednak dzięki temu, że trenowaliśmy razem z bratem, to wspólnie się napędzaliśmy. Po pierwszej wygranej wstąpiły we mnie jeszcze większe chęci do treningów. Piąłem się po kolejnych szczeblach, wygrywając zmagania szkolne, wojewódzkie, później ogólnopolskie i mistrzostwa kraju.

Tak się złożyło, że wszystko rozpoczęło się od sekcji zapaśniczej w Żukowie.

Tak. W 1976 roku zacząłem trenować zapasy po złotym medalu Kazimierza Lipienia na igrzyskach olimpijskich w Montrealu. Od razu stał się moim idolem i można powiedzieć, że jego postać miała spory wpływ na to, że wybrałem zapasy.

Rok przed igrzyskami w Barcelonie wygrał pan mocno obsadzony Memoriał Władysława Pytlasińskiego. To był główny klucz do tego, by uwierzyć bardziej w siebie?

Turniej Pytlasińskiego w Łodzi był wymagający. Wygrałem wtedy w finale z broniącym tytułu mistrza olimpijskiego Rumunem Vasilem Andrei. Wówczas zostałem wybrany najlepszym zawodnikiem tej imprezy. Uznano, że powinienem być już klasowym zapaśnikiem tak na stałe, ale nadeszły mistrzostwa świata we Francji i nie zaliczyłem dobrego wyniku. Nie zająłem tam miejsca punktowanego. Na mistrzostwach Europy również zaprezentowałem się słabo. Zatem przeszło mi przez myśl, że być może Memoriał Pytlasińskiego był jednorazowym wyskokiem. Zwątpiłem chwilowo w swoje umiejętności. Jednak tak jak pan wcześniej wspomniał, z tych porażek potrafiłem czerpać dodatkową siłę. Analizowałem, co poszło źle.

Tuż przed igrzyskami otrzymałem szansę występu na turnieju w NRD, gdzie musiałem znaleźć się w strefie medalowej, by w ogóle marzyć o wyjeździe do Seulu. Zająłem drugie miejsce. Dzięki stanowczości trenera Stanisława Krzemińskiego moja kandydatura została przeforsowana i pojechałem na igrzyska.

twitter

Można zatem powiedzieć, że długo trzeba było czekać na ważne informacje dotyczące wyjazdu do Seulu. Jak pan wspomina otoczkę tych igrzysk? To było dotknięcie innego świata?

Dzięki zapasom trochę już podróżowałem po świecie, więc zwiedzałem Europę, czy też Stany Zjednoczone. Powiem natomiast panu o innej ważnej kwestii. Inny świat stanął przed nami, kiedy pojechaliśmy do wioski olimpijskiej. To właściwie trudno opisać słowami. Jeśli wyjeżdżaliśmy na mistrzostwa Europy lub świata, to spotykaliśmy w hotelach tylko znajomych zapaśników. W wiosce natomiast można było ujrzeć największe gwiazdy światowego sportu. Wcześniej mogłem ich tylko podziwiać w telewizji, a w Seulu byli w zasięgu ręki.

To nie wszystko. Stołówka była czynna 24 godziny na dobę, co dla nas Polaków było czymś wymarzonym. Przecież wtedy w naszym kraju były kartki, ograniczony dostęp do różnych potrzeb żywnościowych. W Seulu natomiast czuliśmy się fantastycznie. Pamiętam, kiedy zabieraliśmy ze stołówki napoje do pokoju na zapas, po drodze były automaty, gdzie za darmo mogliśmy wziąć kolejne napoje. W pokoju natomiast lodówki także były pełne. Nie byliśmy przyzwyczajeni do tego typu warunków i na pewno to najbardziej utkwiło w mojej pamięci.

Seul otworzył worek z medalami

Zatrzymajmy się przy kapitalnej dyspozycji sportowej i złotym medalu w Seulu. Czuł pan przed turniejem, że podium jest w zasięgu ręki?

Nie marzyłem o tym nawet w snach. Nigdy wcześniej nie miałem nawet sukcesów na mistrzostwach świata i Europy, a w dodatku debiutowałem na igrzyskach. Mogę zatem powiedzieć, że nawet nie myślałem realnie o podium. Chciałem wygrać chociaż dwie walki. Wiedziałem, że być może będę w stanie dotrzeć do czołówki. Nigdy nie zapomnę jednej sceny z wioski olimpijskiej na początku igrzysk. Pierwszy medal wywalczyli dla nas kolarze w jeździe drużynowej na czas. Pamiętam, gdy w świetny sposób ich przywitano. Były m.in. gratulacje od władz sportowych, dziewczyny im się rzucały na szyję (śmiech). Ja stałem na balkonie i pomyślałem, że pięknie byłoby się znaleźć w tym miejscu. Lekko zazdrościłem tych wszystkich honorów. Tymczasem za dwa dni byłem złotym medalistą olimpijskim.

To był pierwszy sukces, który rozpoczął lawinę kolejnych na arenie międzynarodowej. Finałowa walka to zwycięstwo 3:1 z Gerhardem Himmelem. Często pan wraca wspomnieniami do tej potyczki?

Mam ją cały czas przed oczami. Pamiętam te ostatnie sekundy, kiedy kątem oka zerkałem na zegar. Mam wrażenie, że gdy do końca pozostało 20 sekund, to one tak jakby zamieniały się w minuty. To było jak wieczność. Gdy już wiedziałem, że wygrałem walkę, to jeszcze do mnie nie docierało, że zostałem mistrzem olimpijskim. Dopiero, gdy stanąłem na podium, to zdałem sobie z tego sprawę. Czułem jeszcze zaszczyt z tego powodu, że medal wręczał mi Polak, przedstawiciel MKOl-u. To było naprawdę miłe.

twitter

Gdy myślimy Andrzej Wroński, mówimy: genialna skuteczność w finałowych walkach. Można by to porównać do Realu Madryt, który też praktycznie nie przegrywa najważniejszych spotkań. Jakie nastawienie się wtedy pojawiało przed tak istotnymi pojedynkami?

Kiedy wiedziałem, że jestem w finale, to do pojedynków o tytuł podchodziłem z pewnym luzem. Zdawałem sobie bowiem sprawę, że mam pewny co najmniej srebrny medal, a jeśli się pojawi złoty, to będzie to przyjemny dodatek. Nie miałem nic do stracenia. Z jednej strony był ten wspomniany luz, ale z drugiej strony nastawiałem się oczywiście, by walkę wygrać. Jak wspominam swoją karierę, to przyznaję, że raczej łatwiej zdobywało się te pierwsze medale na arenie międzynarodowej. Każdy tytuł wiąże się z obciążeniem sfery mentalnej. Dlatego też tak trudno je bronić. Moje podejście było takie, że skoro jestem mistrzem Europy, to trochę głupio przegrać z kimś teoretycznie słabszym. Jeśli zatem ktoś ze sportowców mówi mi, że kompletnie się nie stresuje, to ja mu po prostu nie wierzę. Stres to nieodłączny element rywalizacji.

Tytułów rzeczywiście trudno się broni, co pokazał pana przypadek w Barcelonie. Tam jednak była nie tylko walka z rywalami, ale też ze zdrowiem, gdzie podano też błędną diagnozę. Kiedy pojawiła się ta właściwa?

W 1992 roku byłem mistrzem Europy, a igrzyska ukończyłem na czwartej pozycji. Wygrałem wcześniej wszystkie turnieje, które właściwie można było wygrać. W walce o finał w Barcelonie natomiast musiałem uznać wyższość rywala, którego w tym samym sezonie pokonałem trzykrotnie. Co do mojej kontuzji, to pojawiła się ona na Memoriale Pytlasińskiego. Doznałem urazu żeber i pierwotnie myślałem, że doszło tam do jakiegoś naciągnięcia. Po trzech tygodniach ból nie ustawał i zrobiono mi specjalistyczne badania. Okazało się, że żebra były pęknięte i należało od samego początku zastosować zupełnie inne leczenie. Wówczas jeszcze trochę czasu do igrzysk pozostało, ale nie mogłem trenować w pozycji parterowej. Byłem zawodnikiem, który wygrywał pojedynki właśnie zazwyczaj w taki sposób, a w Barcelonie półfinał przegrałem w parterze.

Podczas rywalizacji czuł pan duży ból?

Rzeczywiście siedziało to w głowie, że jeśli coś zakuje, to wiadomo, iż organizm się broni. Być może nie mogłem dać z siebie sto procent. Natomiast tak jak już wspomniałem – brak treningu w pozycji parterowej najprawdopodobniej miał największy wpływ na to, że nie zdobyłem medalu.

Andrzej Wroński w roli sędziego

Najtrudniejsza walka w karierze Wrońskiego

Po Barcelonie następne igrzyska odbyły się w Atlancie i Andrzej Wroński ponownie wrócił na szczyt. Liczył pan przed turniejem na złoto, czy raczej każdy medal byłby odbierany jako sukces?

W tym przypadku celowałem w medal. Być może o tytule mistrza olimpijskiego zbyt dużo nie myślałem, bo wiedziałem, jak mocna jest konkurencja na czele z Kubańczykiem Hectorem Milianem, który bronił złota z Barcelony. To był też faworyt numer jeden w Atlancie. Po losowaniu wiedziałem, że mogę na niego trafić przed finałem i to miało miejsce w półfinale. To moja najtrudniejsza walka w karierze. W pewnym momencie byłem tak wycieńczony, że zamierzałem nawet się poddać. Dosłownie gasło mi światło, bo tak mnie zmęczył mój przeciwnik. Natomiast potem w mojej głowie pojawiły się myśli, że nie mogę tego zrobić. Na zegarze było pokazane, iż do końca pozostały dwie minuty. Powiedziałem sobie, że muszę to wygrać, a będę miał co najmniej srebro. Włączyłem „bieg terenowy”, a Kubańczyk pękł jak bańka mydlana. Przełamałem jego atak, a w końcówce to on stanął. To był znak, że mam go w garści.

Po tak wycieńczającym pojedynku trudno było się zregenerować odpowiednio przed walką o złoto?

Może i byłem zmęczony, ale mój przeciwnik też miał w grupie wymagających rywali. Nie będę zatem tutaj polemizował, kto był bardziej wycieńczony, ale większość zawodników przechodziła przez to samo.

Ostatnie igrzyska to Sydney i rok 2000. Przypadła panu wtedy rola chorążego i wszystko zakończyło się brakiem medalu. Traktował to pan jako klątwę, czy znając przypadek Waldemara Legienia, tak nie było?

Nie skupiałem się na tym, jaki wynik może za sobą nieść rola chorążego. Waldek rzeczywiście pełnił tę funkcję w Barcelonie, gdzie powtórzył sukces z Seulu, zdobywając złoty medal. Wcześniej też Czesław Kwieciński potrafił zająć miejsce na podium. Można zatem powiedzieć, że chorążego wcale nie musi dopadać żadna klątwa.

Jeszcze przed rywalizacją w Sydney polskie gazety rozpisywały się na temat pana rzekomego udziału w sprawie dotyczącej gangów samochodowych. To było mocno przybijające?

Rzeczywiście miała miejsce taka sprawa. Mój samochód znalazł się na podejrzanej liście i zostało to nagłośnione. Oczywiście skończyło się to tak, że zostałem uniewinniony ze wszystkich zarzutów. O tym później już trudno dziennikarzom było wspomnieć. Jako że każdy pompował ten temat, to przygotowania do igrzysk były utrudnione. Dla mnie to było krzywdzące, bo wielu widziało w tym sensację, doszukiwało się mojej winy. Nie mogę jednak zwalić swojego słabego startu na te wydarzenia. Wydaje mi się, że głównym powodem, przez który dużo zabrakło mi do medalu, był fakt, że zostały zmienione kategorie wagowe. Ja startowałem cały czas w kategorii do 100 kg, gdzie też oczywiście musiałem redukować wagę, bo jak znajdowałem się w trybie treningowym, to ważyłem około 105-106 kg, to zbijałem tę wagę o 5-6 kg. Na same igrzyska Światowa Federacja Zapasów zmieniła kategorię wagowe i było 97 kg. Te dodatkowe kilogramy mnie trochę dobiły. Trudno było dojść wtedy do odpowiedniej wagi.

Wróćmy jeszcze na chwilę do sprawy dotyczącej aut. Wyjaśniła się ona jeszcze przed igrzyskami, czy dłużej trzeba było na to poczekać?

Niestety ciągnęło się to jeszcze mnóstwo czasu. Być może zaważyła o tym opieszałość polskiego sądownictwa. Nikomu nie zależało na tym, żeby to zakończyć. Ostatecznie sąd się zebrał tuż przed przedawnieniem sprawy i wtedy całkowicie zostałem oczyszczony z zarzutów.

Igrzyska w Sydney dały panu do zrozumienia, że powoli będzie trzeba schodzić z zawodowej zapaśniczej sceny?

Doświadczyłem na własnej skórze, że przepisy wagowe mocno we mnie uderzyły. Do tego byłem już w poważnym wieku (35 lat – przyp.red.). Nie chciałem też startować w kategorii do 130 kg. Stwierdziłem, że lepiej odejść, niż rozmieniać się na drobne.

facebook

Po zakończeniu kariery zapaśniczej pojawiła się na pana koncie jedna walka w MMA z Pawłem Nastulą. Dlaczego taki kierunek i zaledwie jeden pojedynek?

Chciałem się sprawdzić w oktagonie. Być może trochę pochopnie do tego podszedłem, bo chyba odbyłem za mało treningów. Walka z Pawłem pokazała, że lepiej, żebym zajmował się zapasami, niż innymi sztukami walki.

Rozumiem, że wasze relacje z Pawłem Nastulą się nie pogorszyły?

Absolutnie nie. Pozostaliśmy kolegami.

Czytaj też:
Serce ze stali i medal olimpijski. „Mieliśmy ręczniki na dłoniach i rękawice z baraniej skóry”

Myślistwo pasją dwukrotnego mistrza olimpijskiego

Kilka lat po zakończeniu kariery nazwisko Wroński znów było odmieniane przez wszystkie przypadki na Kaszubach. Wrócił pan do rodzinnej miejscowości. Główną przyczyną była chęć odbudowy klubu zapaśniczego w Żukowie?

Przebywałem przez ponad 20 lat w Warszawie, ale można powiedzieć, że tam pomieszkiwałem, bo większość czasu spędziłem na obozach i przygotowaniach do ważnych imprez mistrzowskich. Często odwiedzałem też rodzinne strony. Zastanawiałem się, gdzie będę mieszkać po zakończeniu kariery, bo przez kilka lat byłem jeszcze żołnierzem zawodowym na etacie i nie mogłem sobie tak po prostu wyjechać i zostawić wojska. Kiedy przeszedłem na emeryturę, to właściwie żona oraz dzieci zaproponowały, by przeprowadzić się na Kaszuby. Z radością się zgodziłem. Zatem tutaj decydowały głównie względy rodzinne, a później życie się tak potoczyło, że zaangażowałem się w działanie klubu zapaśniczego.

Wieś dużo bardziej odpowiada panu niż miasto?

Zdecydowanie. Lubię spokój, który tutaj mamy. Na wsi tak jakby czas wolniej leci.

W pana ślady poszedł syn, który był uznawany za duży talent, ale ostatecznie po kilku sukcesach zakończył karierę. Co zadecydowało o tym, że zszedł ze sportowej sceny?

Samym talentem nie można dojść na szczyt. Do tego dochodzą ciężkie treningi, mnóstwo potu, który się wylewa i wyrzeczenia. Mój syn został zweryfikowany. Zajmował wysokie miejsca nie raz, ale nie pracował na tyle mocno, by pójść jeszcze wyżej. Po pewnym czasie zrozumiał, że zapasy nie są dla niego i zrezygnował z dalszych startów.

Po zakończeniu kariery zyskał pan wielką pasję w postaci myślistwa. Jako myśliwi często spotykacie się z głosami krytyki dotyczącymi zabijania zwierząt?

Tak. To są głosy osób, które po prostu nie znają specyfiki myślistwa. Czasami może zdarzają się przypadki, gdzie myśliwi nieetycznie podchodzą do polowań. Tutaj jednak można to porównać do pewnych spraw życiowych. Na przykład kierowcy wsiadają za kierownicę po wypiciu alkoholu, a nie powinni wtedy prowadzić. W wielu innych dziedzinach życia można znaleźć konkretne przykłady. Wie pan, co mnie najbardziej boli?

Jest grono ludzi, którzy krzyczą, że jesteśmy mordercami, że zabijamy zwierzęta. Oni są zakłamani, bo patrzę na nich, a oni mają zegarek ze skóry, czy też pasek ze skóry. To w takim razie skąd to się bierze? Są też tacy, którzy wypowiadają się w zły sposób na nasz temat, a potem mają wołowinę na stołach. Często powtarzam, że ideą myślistwa jest selekcjonowanie zwierząt. Dlatego też powinno się strzelać do zwierzyny, która jest chora lub do takiej, której liczebność w danym terenie jest za duża. Ale tak jak podkreśliłem, nie zawsze jest to przestrzegane.

Ma pan w swoim domu pokój stworzony, gdzie znajdują się myśliwskie trofea?

Nigdy nie miałem ciśnienia na to, by się tym szczycić i wszystkim pokazywać.

Na koniec powróćmy do zapasów. Jakie są powody tego, że w ostatnich latach zainteresowanie tym sportem się zmniejsza, a Polska jednocześnie nie ma tyle sukcesów, co pod koniec poprzedniego wieku?

Rzeczywiście tych medali jest coraz mniej. Warto podkreślić, że kiedyś na igrzyskach olimpijskich było dziesięć kategorii wagowych, a dziś jest ich sześć. To prawie o połowę mniej, więc pewne możliwości się zmniejszają. Nie ma też tylu kibiców, co w przeszłości, ale trudno się dziwić. Władze Światowej Federacji Zapasów cały czas zmieniają przepisy. Walka potrafi być niezrozumiała nawet dla samych zawodników. Sam jestem sędzią międzynarodowym i niektóre rzeczy trudno zrozumieć. Są decyzje, które bywają krzywdzące dla zapaśników. Poza tym zawody są tak skonstruowane, że ja mogę teraz zapytać: Kto przyjedzie dopingować zawodnika na trzy dni? Naszym konkurentem jest choćby MMA i tam wszystko dzieje się jednego wieczoru. Tam na 4-5 godzin przychodzą kibice, mają mnóstwo wrażeń i wiedzą, kiedy jest nokaut, wygrana na punkty itd. W zapasach dużo zasad jest niejasnych.

Być może jedynym ratunkiem dla zapasów są jakieś zawody drużynowe. Przykładem jest liga w Niemczech, czyli Bundesliga. Tam na rozgrywki przychodzą pełne hale kibiców. Wszystko jest przejrzyste, bo zmagania trwają około trzech godzin.

W Polsce natomiast kolejnym problemem jest to, że mamy coraz mniej klubów, w których trenują seniorzy. Brakuje pieniędzy. Te przeznaczane są tylko na juniorów przez miasta, czy też gminy. Zaraz się może okazać, że to wszystko umrze śmiercią naturalną. Dobrze chociaż, że są uruchomione ośrodki wojskowe, gdzie najlepsi sportowcy Polski mogą znaleźć zatrudnienie i komfort w przygotowywaniu do najważniejszych imprez.

Czytaj też:
Zmierzyły się z życiowymi dramatami, a potem z rywalkami. „Skoczyłybyśmy za sobą w ogień”
Czytaj też:
Polka chciała kończyć karierę, a później sięgnęła po medal olimpijski. „Przypadek zdecydował, że wróciłam”