Być może to jedna z największych przywar polskiej piłki nożnej, a być może w ogóle nasza cecha narodowa – popadanie w skrajności. Również w działaniach naszej futbolowej federacji brakuje odcieni szarości, o pozostałej części palety kolorów nie wspominając. PZPN buja się jedynie od jednej ściany do drugiej i przy okazji boleśnie wali głową w każdą z nich. Jak inaczej nazwać metamorfozę, którą ta organizacja przeszła w ostatnich latach? Gdy ze stołka prezesa odchodził Zbigniew Boniek, niektórzy odetchnęli, ponieważ mieli nadzieję na koniec epoki nadętego i sztucznego PR-u. Kilka lat później, za kadencji Cezarego Kuleszy po dobrym wizerunku nie ma śladu, afera goni aferę, a wiarygodność PZPN-u pikuje jak zepsuty w trakcie lotu samolot. Czy leci z nami pilot? Nawet jeśli tak, to smacznie śpi i nie kontroluje niczego.
PZPN jak „Moda na sukces”
Ktoś może wręcz powiedzieć, że karma dopadła wszystkich tych, którzy krytykowali poprzedniego szefa naszej federacji, czyli Zbigniewa Bońka i jego świtę. Zwłaszcza podczas drugiej połowy jego „panowania” bardzo często padał zarzut dotyczący tego, iż PZPN jest wizerunkową wydmuszką, za którą nie kryje się nic wartościowego. Zmiana na stanowisku prezesa miała to znacznie zmienić. Liczono, że merytoryka zastąpi coraz mniej wiarygodny image, dokona się jakościowy skok, a co za tym idzie, zaufanie do organizacji znacznie się zwiększy.
Dziś już wiemy, że to wszystko były co najwyżej smaczne kiełbasy wyborcze. Mimo iż kadencja następcy Bońka jeszcze się nie skończyła, w tej chwili trudno optymistycznie patrzeć na przyszłość związku i reprezentacji Polski zarządzanych przez Kuleszę.
Ta diagnoza to oczywiście pokłosie mnóstwa afer, które wybuchały jedna po drugiej, ostatnio z częstotliwością godną odcinków seriali takich jak „Moda na sukces”. W amerykańskiej produkcji dramat gonił dramat, każdy miał konflikt z każdym, zmieniały się jedynie konfiguracje. Brzmi znajomo?
Tak PZPN i Cezary Kulesza zaczęli trwonić kredyt zaufania
A zapowiadało się tak… Spokojnie. Zwłaszcza na starcie mieliśmy przecież podjęcie takiej inicjatywy jak uruchomienie kursu dla dyrektorów sportowych, który jest powszechnie zachwalany przez uczestników. Do tego nominacje takich osób jak Maciej Mateńko czy Łukasz Wachowski na kluczowe stanowiska również wyglądały obiecująco. Nawet rozstanie z Paulo Sousą na korzystnych dla federacji warunkach dało się chwalić. Później jedynym promyczkiem było zatrudnienie Fernando Santosa, ale z perspektywy czasu Portugalczykowi bardziej można współczuć niż gratulować przyjęcia stanowiska selekcjonera Polaków..
Szybko wypracowany kredyt zaufania zaczęto wcześniej bardzo szybko trwonić – mniej więcej w momencie zatrudnienia Czesława Michniewicza w roli selekcjonera pierwszej kadry. Z czysto sportowego punktu widzenia ta kandydatura oczywiście się broniła – przychodził trener-zadaniowiec, którego pragmatyzm potrafi dać sukcesy. Z drugiej jednak szambo wybiło natychmiast.
Chcąc czy nie, na tapet znów wzięto wydarzenia sprzed lat, czyli aferę korupcyjną. Na jej czele stał Ryszard „Fryzjer” Forbich, a ze szkoleniowcem łączy go 711 enigmatycznych połączeń telefonicznych. Choć temu drugiemu nigdy nie postawiono zarzutów, z etycznego punktu widzenia wątpliwości tysięcy osób i przedstawicieli mediów dało się zrozumieć, bo jednocześnie Michniewicz zawsze kluczył (lub obrażał się i atakował) zapytany o wyjaśnienia.
W federacji natomiast nie przewidziano, że problem w ogóle się pojawi, przez co pierwsza konferencja Kuleszy i selekcjonera wypadła kuriozalnie. Nie było pomysłu na to, jak się obronić, nie ustalono żadnej wspólnej narracji wobec „sprawy 711”, nic. Prowizorka.
W dłuższej perspektywie kadencja Michniewicza w ogóle okazała się pomyłką, nawet pomimo spełnienia przez niego sportowych celów. Awansowaliśmy na mundial, w Katarze wyszliśmy z grupy, ale przy tym graliśmy futbol tak zacofany, że nawet rodzinę Flintstonów bolałyby oczy.
Afera premiowa punktem zwrotnym
Zdaje się jednak, że szanse poprzedniego selekcjonera na pozostanie na stanowisku pogrzebała afera premiowa, której był ważnym ogniwem. Naturalnie nie sam trener był jej winien, ważną rolę odegrali też piłkarze, aczkolwiek to tylko gorzej świadczy o nich wszystkich, o całej sytuacji i braku kontroli nad nią ze strony PZPN-u. W końcu obietnica złożona przez premiera – premie za wyjście z grupy miały wynosić 30 milionów euro – została zamieniona w dotacje na rzecz szkolenia młodzieży, ale do dziś nie wiadomo, czy w ogóle się urzeczywistniła. Federacja nie informowała bowiem o dalszym ciągu, a przecież powinna.
Niesmak pozostał ogromny, ponieważ kuriozalne było także „zakończenie” afery, kiedy na pierwszą konferencję prasową po mundialu (i już za kadencji Santosa) wypchnięto 20-letniego Bena Ledermana z Rakowa Częstochowa, którego nawet nie było w Katarze. Robert Lewandowski – ponoć to on był zawodnikiem, który najbardziej się targował i na którego obraziła się część zespołu – schował się za plecami młodziana. Dopiero później wyszedł do mediów i od niechcenia przeprosił za całą aferę, aczkolwiek jednocześnie niczego nie wyjaśnił. Smród ciągnie się do dziś. Z perspektywy czasu wydaje się, iż właśnie historia związana z niedoszłymi premiami od rządu była punktem zwrotnym. To wtedy reprezentacja Polski zaczęła wzbudzać więcej obrzydzenia niż sympatii i naturalnie do dzisiaj się to nie zmieniło.
Co do kapitana naszej kadry można zresztą mieć znacznie więcej wątpliwości. Aż do tego stopnia, że pod wątpliwość da się poddać słuszność tego, by nadal nosił opaskę kapitańską. Skoro niegdyś postawił prywatne biznesy ponad mecz z Węgrami w eliminacjach do mistrzostw świata, skoro znów bał się wyjść do mediów po blamażu w Mołdawii, skoro ciągle stara się spychać odpowiedzialność na młodszych kolegów z ekipy… Cóż, pomnik trwalszy niż ze spiżu jednak chwieje się w posadach.
Mirosław Stasiak odstrasza sponsorów PZPN-u
Podobnie zresztą jak wizerunek Polskiego Związku Piłki Nożnej po ostatnich doniesieniach portalu Sportowefakty.wp.pl. Pracujący w „Wirtualnej Polsce” Szymon Jadczak ujawnił niedawno, że na meczu w Kiszyniowie pojawił się Mirosław Stasiak, skorumpowany działacz zamieszany w aferę korupcyjną. Swego czasu brał on udział w ustawieniu kilkudziesięciu spotkań, a ostatnio podróżował do stolicy Mołdawii tym samym samolotem co kadra Polski, jej sztab i cała delegacja. Za dawne przewiny został prawomocnie skazany w 2011 roku przez sąd, a karę wymierzył mu też PZPN – najpierw Stasiak został dożywotnio wyrzucony ze struktur związku, a w 2016 roku karę złagodzono do 10 lat.
Bo nie oszukujmy się – biorąc pod uwagę fakt, że dzień przed meczem z Mołdawią Kulesza i skorumpowany działacz bawili się na tej samej imprezie, trudno uwierzyć w to, by prezes nie wiedział o tym, iż ten drugi poleci do Kiszyniowa. To mocna podstawa do tego, by podejrzewać, że w tej kwestii szef naszego związku zwyczajnie skłamał.
Jaki był cel zaproszenia skorumpowanego działacza do samolotu reprezentacji Polski na jej mecz w Kiszyniowie? Tego nie wiadomo. Choć dziennikarz „Wirtualnej Polski” wysłał do związku pytania dotyczące tej sprawy, nie otrzymał odpowiedzi. My również próbowaliśmy skontaktować się z PZPN-em między innymi w tej sprawie, ale odbiliśmy się od ściany. Bez odpowiedzi pozostają też pytania między innymi o strategię komunikacyjną federacji i powody opieszałości w reagowaniu na kolejne skandale.
Zamiast tego dzień później (14 lipca) otrzymaliśmy kuriozalne oświadczenie ze strony federacji, które właściwie można streścić do: „Sorry, ale to nie my, Stasiaka zaprosił jeden ze sponsorów, lecz nie możemy mówić który, aby nikogo nie obrazić”. Rzecz w tym, że w ten sposób związek osiągnął efekt kompletnie odwrotny do oczekiwanego. Jak można było nie przewidzieć, iż po takim komunikacie wkurzą się wszyscy sponsorzy zamiast tylko tego jednego?
Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, aby wpaść na pomysł, że w ten sposób jedynie wprowadzi się niepotrzebny zamęt, a także wywoła wściekłość w poszczególnych przedsiębiorstwach współpracujących ze związkiem. Po komunikacie PZPN-u przeciętny Kowalski mógł zacząć spekulować – a może to firma X wzięła Stasiaka? A może jednak firma Y? Nie nie, na pewno firma Z… I w ten sposób zszargałaby się opinia wielu sponsorów, bo wiadomo, jak działają plotki oraz insynuacje. Szybko przeradzają się w miejskie legendy, a odkręcenie czegoś takiego jest praktycznie niemożliwe.
Momentalnie więc posypały się dementi i trudno się dziwić. InPost, Orlen, STS i inni jasno podkreślili, że ze Stasiakiem nie mają nic wspólnego i sami żądają wyjaśnień. Najostrzej zagrał Tarczyński – akurat ta firma zagroziła nawet zakończeniem współpracy z federacją. Najgorsze, że taka skala oburzenia jest jak najbardziej zrozumiała.
Strategia(?) milczenia
Ostatecznie do zaproszenia Stasiaka przyznała się firma Inszury, lecz dopiero po kilku dniach. Co przez ten czas działo się w gabinetach PZPN? I czy w ogóle cokolwiek? Dodatkowo Kulesza przeprosił publicznie na Twitterze, aczkolwiek w żaden sposób nie wymazuje to skali skandalu. Pojawiły się zresztą plotki, iż wspomniane przedsiębiorstwo to w tej historii wyłącznie słup, na który można było zepchnąć odpowiedzialność bez większych szkód, a tak naprawdę skorumpowanego działacza zaprosił sam prezes. Pisał o tym Marek Wawrzynowski w „Przeglądzie Sportowym”. Kulesza naturalnie wypiera się wszystkiego i zapewne prawdy w 100 procentach nie dojdziemy nigdy.
Martwi natomiast fakt, że mecz z Mołdawią to nie był pierwszy raz, kiedy Stasiak został zaproszony na mecz kadry. Z informacji portalu meczyki.pl wynika, iż był on również gościem firmy bukmacherskiej STS na spotkaniu Polski ze Szwecją w barażach o awans na mundial. Legitymizacja człowieka z korupcyjną przeszłością nie była więc jednorazową wpadką mało ważnego sponsora. Przed rokiem nie popisał się też ten znacznie ważniejszy.
Wracając jednak do PZPN – jego dużym problemem jest fakt, iż większość afer kwituje milczeniem lub reaguje z opóźnieniem kilku dni. Trudno jednak stwierdzić, na ile jest to kwestia obranej strategii – jeśli tak, zupełnie niezrozumiałej – a na ile zwykła ignorancja. Pewne poszlaki wskazują, że bardziej może chodzić o to drugie.
Zrujnowane zaufanie wobec PZPN-u
Pewnym potwierdzeniem na „olewkę” PZPN-u wobec własnych problemów są słowa Cezarego Kuleszy dotyczące konfliktu, który wybuchł niedawno między Grzegorzem Krychowiakiem, a Jackiem Jaroszewskim, lekarzem reprezentacji Polski. W dużym skrócie – piłkarz oskarża medyka o nielegalne przejęcie władzy nad ich bardzo dochodową spółką. Prezes uważa jednak, że są to prywatne sprawy obu mężczyzn, on nie zamierza stawać pod żadnej ze stron, a konflikt interesów wystąpi dopiero w momencie, jeśli Krychowiak dostanie powołanie od Fernando Santosa. Jak na tacy widzimy więc umywanie rąk ze strony szefa związku. Według ustaleń mediów konflikt między piłkarzem i lekarzem ciągnie się od dłuższego czasu i trwał już także podczas mundialu w Katarze, gdzie obaj pojechali.
Jedno jest jednak pewne w tym wszystkim – za kadencji Kuleszy zaufanie przeciętnego kibica do PZPN-u poleciało na łeb, na szyję. Jasne, ono już nawet za czasów Bońka znacznie się obniżyło, ale aktualnie jest na tragicznym poziomie. O tę kwestię zapytaliśmy kibiców w twitterowej ankiecie. Wyniki są porażające – ponad ¾ deklaruje, że nie ufa polskiej federacji. Oczywiście niespełna 2000 głosujących to nie jest ogromny probierz, aczkolwiek można spodziewać się, że w szerszej skali proporcje byłyby zbliżone.
Wątpliwości co do słuszności strategii obranej przez PZPN mają też specjaliści do spraw marketingu sportowego i public relations.
– Będę ostatni we wnioskowaniu, że departament komunikacji PZPN nie ma żadnego planu komunikacyjnego (…) W przypadku gaszenia pożarów najpierw oceniane są nastroje kibiców, a następnie wydawane są oświadczenia, często z poziomu konta twitterowego Cezarego Kuleszy. Można to sparafrazować znanym przez młodzież powiedzeniem: „O, jest afera premiowa i miały zostać wydane publiczne pieniądze za marną grę reprezentacji? Napiszę tweeta, że PZPN o niczym nie wiedział i cyk, pora na CS-a – powiedział Przemysław Kasiura w rozmowie z „Wprost”.
Dyrektor Departamentu Gry w Chowanego
W całym tym zamieszaniu warto zadać sobie pytanie, gdzie jest i co robi Aleksandra Rosiak, czyli – idąc za oficjalną formułką – „Dyrektor Departamentu Komunikacji i Mediów PZPN”. Jak na kogoś, kto przynajmniej w teorii powinien być na pierwszej linii ogarnia ws. kontaktów ze światem zewnętrznym, pani Rosiak się nie popisuje. Już dawniej zaznaczyła w swoim mediach społecznościowych, iż ona w nie zamierza uprawiać „twitterowych zapasów w błocie”, a następnie praktycznie zniknęła. Być może przeniosła się do Departamentu Gry w Chowanego, ale to tylko spekulacje, ponieważ o działalności pani Rosiak w zasadzie nie wiadomo nic. Zaiste intrygujące podejście, szczególnie w świetle licznych afer, które wybuchły przez ostatnie dwa lata.
A przecież wymieniliśmy ich tylko kilka. Takich, z którymi federacja sobie nie poradziła pod względem wizerunkowo-komunikacyjnym było znacznie więcej. Do listy można dodać:
- Aferę związaną z zatrudnieniem „Gruchy” (człowieka mającego powiązania ze światkiem przestępczym) w roli ochroniarza Roberta Lewandowskiego;
- Dokonanie zmiany w przepisie o młodzieżowcu na kilka dni przed startem ligi;
- Pierwszą reakcję na mecz z Rosją, który w pierwotnej wersji chciano rozgrywać na neutralnym terenie mimo trwającej wojny;
- Fatalną komunikację z Fernando Santosem, z którym nie potrafiono ustalić wspólnej wersji co do meczu z Niemcami. Chryja była z tego wielka, bo sprzeciw Portugalczyka wobec zaplanowanego sparingu między wierszami zawierał pretensje trenera do związku;
- Skandal, do którego doszło w samolocie przy okazji powrotu naszej kadry z Kiszyniowa;
- Współpracownika Kuleszy, który w internecie nazywał sponsorów kadry „bazarowymi hiernami”, obrażał ich i insynuował ich działalność przestępczą (to najnowszy skandal, z 18 lipca, ujawniony przez Szymona Jadczaka z „Wirtualnej Polski”).
Pani Rosiak miała więc mnóstwo okazji, by zabrać głos, zareagować, cokolwiek ludziom wytłumaczyć (piłka nożna dla kibiców, halo?), spróbować zgasić poszczególne pożary. Nic takiego się nie stało. W ironicznym tonie jeden z portali sportowych aż zaczął wątpić w istnienie pani dyrektor, co było śmieszne i straszne zarazem.
Czy to powinien być koniec Cezarego Kuleszy w roli prezesa związku?
Nasz rozmówca nie ma wątpliwości co do tego, jak powinna skończyć się pisana skandalami historia Kuleszy w PZPN-ie. – Trudno mi sobie wyobrazić, żeby prezes Kulesza pozostał na swoim stanowisku. Ta katastrofa wizerunkowa będzie wystawać nawet pod najgrubszym dywanem, lub gdziekolwiek gdzie mogłaby być zamieciona – stwierdził Kasiura.
Ekspert dodał również, że zmiana na fotelu prezesa to jedna z najlepszych opcji na to, by w krótkim czasie poprawić wizerunek związku. Sama zmiana strategii komunikacyjnej (zakładając jej istnienie) może tu nie wystarczyć, podobnie jak wyniku sportowe. Przeciętnemu kibicowi reprezentacja Polski zwyczajnie zbrzydła i nie można mu się dziwić. Dzisiaj kojarzy się ona głównie z aferami, kłótniami i żenującą przaśnością godną Grzegorza Laty i jego świty.
Kulesza zresztą ponoć wcale nie musi być pewny tego, że pozostanie na stanowisku szefa PZPN-u, ponieważ w tej sprawie, w kuluarach, toczy się mocny lobbing, o którym poinformował Rafał Musioł. „To rzeczywiście może być koniec Kuleszy w federacji. Z tego co słyszę, do akcji weszła duża polityka i największy ze sponsorów” – napisał na Twitterze redaktor „Dziennika Zachodniego”. Dalszego ciągu na razie jednak nie ma.
Jak odwołać Cezarego Kuleszę?
W tym kontekście warto wspomnieć, że obecny statut PZPN-u został skonstruowany tak, aby chronić jego władze. W związku z tym praktycznie niemożliwe jest odwołanie Kuleszy. W skrócie, zmiana prezesa jest możliwa tylko w trzech przypadkach:
- Gdy sam zdecyduje się ustąpić w trakcie czteroletniej kadencji;
- Zostaną mu postawione zarzuty dotyczące popełnienia przestępstwa;
- Zostanie prawomocnie skazany.
Naturalnie nic takiego nie się nie wydarzyło, a zatem jedyną furtką jest zwołanie Nadzwyczajnego Walnego Zgromadzenia Delegatów, aczkolwiek i tu są haczyki. Pierwszy dotyczy czasu – sama procedura zwołania go może potrwać nawet dwa miesiące. Co jednak ważniejsze, wniosek o zwołanie takiego Walnego Zgromadzenia może złożyć 2/3 członków aktualnego zarządu albo 1/3 (40 ze 118(pełnoprawnych członków związku, czyli posiadaczy mandatów delegatów. W pierwszym wypadku mówilibyśmy praktycznie o buncie w najbliższym otoczeniu Kuleszy, co możemy włożyć między bajki. W drugim, nawet gdyby udało się zwołać takie Walne Zgromadzenie, za odwołaniem prezesa musiałoby zagłosować przynajmniej 2/3 delegatów (79/118).
Mając to wszystko na względzie raczej nie powinniśmy nastawiać się na rychłą zmianę prezesa PZPN. On sam zdaje się podchodzić do swoich „osiągnięć” w sposób niezbyt autokrytyczny, więc osobista rezygnacja nie wydaje się prawdopodobna. W tej sytuacji najbardziej realny scenariusz to ten, według którego nowy szef związku zostanie wyłoniony dopiero w 2025 roku.
Dożynki w PZPN-ie
W naciskach ze strony władz kraju jedyna nadzieja, ale – powiedzmy sobie otwarcie – nie brzmi to zachęcająco z perspektywy zwykłego obywatela. Nie jesteśmy zwolennikami sytuacji, w których polityka rzeczywiście zaczyna tak silnie oddziaływać na świat sportu. Z drugiej strony to zrozumiałe, że nawet władze nie są zadowolone z tego, jakie skojarzenia budzi – chcąc czy nie – piłkarska wizytówka naszego kraju.
Wątpliwości sponsorów są tym bardziej uzasadnione, bo jednak nie po to łożą ogromne kwoty na reprezentację i chcą reklamować się przy jej pomocy, by tylko na tym tracić. Pół żartem, pół serio – po wielu ostatnich aferach bardziej sprawiedliwym układem byłby taki, według którego to PZPN płaciłby innym firmom, a nie one PZPN-owi. To nie jest drużyna z okręgówki, przy której wieś śpiewa i tańczy, tylko poważny partner biznesowy. A takim nie przystoi przynosić więcej szkód niż korzyści swoim kontrahentom.
Tylko czy Cezary Kulesza cokolwiek z tego rozumie? Jako biznesmen z dużymi osiągnięciami powinien, bo co za dużo, to nie zdrowo. Wszyscy mają już dość tego, że w reprezentacji Polski i naszej federacji dożynki trwają 365 dni w roku. Jedynie PZPN zdaje się nie zauważać, że dorzyna się sam.
Czytaj też:
Jacek Jaroszewski zdradza szczegóły konfliktu z Krychowiakami. „Nie oszukałem, ale zostałem oszukany”Czytaj też:
Sponsor rezygnuje ze współpracy z PZPN. Chodzi o ostatnią aferę