Ryszard Bosek dla „Wprost”: Wiedzieliśmy, że Rosjanie nie wytrzymają

Ryszard Bosek dla „Wprost”: Wiedzieliśmy, że Rosjanie nie wytrzymają

Ryszard Bosek
Ryszard Bosek Źródło: Newspix.pl / Radosław Jóźwiak
W 1976 roku polscy siatkarze wywalczyli złoty medal olimpijski. Później następcy podopiecznych Huberta Wagnera nie powtórzyli tego wyczynu. O kulisach historycznego, finałowego meczu z ZSRR opowiedział nam Ryszard Bosek.

Przyszedł czas na ostatnią rozmowę z serii, w której przepytujemy polskich medalistów olimpijskich. Dotychczas przeprowadziliśmy wywiady z Kazimierzem Adachem, Julią Michalską-Płotkowiak, Jolantą Ogar-Hill, Andrzejem Wrońskim, Renatą Mauer-Różańską. Do tego grona dołącza Ryszard Bosek, siatkarski mistrz olimpijski z Montrealu (1976).

Zapytaliśmy jednego z najwybitniejszych polskich siatkarzy o jego zdrowie, ponieważ w przeszłości kilkukrotnie wykrywano u niego nowotwory. Rozpoczęło się od węzłów chłonnych. Po kilku latach zdiagnozowano u niego raka prostaty, a później pojawiły się również problemy z krtanią. Na szczęście obecny stan zdrowia pozwala Ryszardowi Boskowi na goszczenie na różnorodnych wydarzeniach siatkarskich. Ostatnio został zaproszony tradycyjnie na Memoriał Huberta Wagnera. W naszej rozmowie nie zabrakło wątków związanych z legendarnym trenerem i słynnym meczem przeciwko ZSRR w 1976 roku.

Wywiad z Ryszardem Boskiem

Dawid Franek, dziennikarz „Wprost: Jak wygląda pana sytuacja zdrowotna?

Ryszard Bosek, mistrz olimpijski z Montrealu: Jestem starszym człowiekiem, który wiele przeszedł. Były sprawy rakowe, problemy z sercem. Na szczęście dzięki lekarzom mogę normalnie funkcjonować i mam nadzieję, że najgorsze już za mną.

Początkowo nie interesował się Pan mocno siatkówką, by później pół roku od pierwszego treningu zameldować się w juniorskiej kadrze narodowej. Co miało wpływ na to, że nastąpił od razu taki wystrzał formy?

Duża w tym zasługa mojego trenera Stanisława Piotrowskiego. Gdy poszedłem do technikum, to stworzył drużynę siatkarską, która trenowała dwa razy dziennie. Oczywiście można też powiedzieć, że miałem talent, ale dzięki odpowiednim treningom pod okiem profesora mogłem tak szybko doskonalić siatkarskie rzemiosło. Trenera nie ma już z nami na tym świecie, ale zawsze byłem mu wdzięczny za to, co dla mnie zrobił.

Nie minęło dużo czasu, a w Mazowszu Zegrze trafił pan pod skrzydła Ryszarda Sierszulskiego, ważnej postaci polskiej siatkówki. Jak układała się wasza współpraca?

Cudownie ją wspominam. Nasz zespół był stworzony z zawodników stricte z Mazowsza, a Ryszard Sierszulski wprowadził do drużyny coś w rodzaju zawodowstwa, profesjonalizmu. Dużo rzeczy mogłem się od niego nauczyć również pod kątem charakterologicznym. Ostatnio mieliśmy okazję porozmawiać na pikniku olimpijskim i było to miłe spotkanie.

W wieku 18 lat debiutował pan już w seniorskiej kadrze. Z dużym stresem się to wtedy wiązało?

Oczywiście zawsze jakiś stres się pojawiał, ale na pewno nie był paraliżujący. Później też raczej przesadnie się nie stresowałem. Czułem na pewno poczucie dumy, że będąc tak młodym zawodnikiem, zostałem członkiem seniorskiej drużyny narodowej. Nastał taki zbieg okoliczności, że była też wtedy w zespole wymiana pokoleniowa. Nie tylko ja do niego dołączyłem, ale też choćby Wiesiek Gawłowski, czy też Marek Karbarz. Powołanie do kadry w takim wieku mobilizowało mnie do jeszcze cięższej pracy.

Szybko zeszły się drogi pana oraz Huberta Jerzego Wagnera. Już podczas kariery zawodniczej było widać, iż to będzie świetny trener?

Zdecydowanie. Przygotowywał się do tej roli właśnie w roli zawodnika. Nawet na obozach, kiedy przebywaliśmy z reprezentacją, to analizował każdego gracza, dokonywał porównań. Ktoś kiedyś trafnie powiedział, że Wagner tylko po to został siatkarzem, żeby potem być wspaniałym trenerem.

Debiut na igrzyskach zaliczył pan w 1972 roku i chyba nie obyło się bez strachu po zamachu z udziałem Palestyńczyków.

Nie tylko dla mnie, ale też dla innych to był straszny moment. Wszyscy w głowach mieliśmy myśl, że na igrzyskach nie może nic złego się wydarzyć. Nikt się nie spodziewał tak fatalnych wydarzeń. Na szczęście władze uznały, że igrzyska trzeba kontynuować, choć była opcja, że zostaną przerwane.

Dwa lata później nadszedł złoty medal siatkarskiej drużyny na mistrzostwach świata. Zespół czuł, że może powalczyć o podium?

Na pewno reprezentacja czuła się mocna. Już wcześniej, kiedy Jurek został trenerem, zaczęliśmy szybko wygrywać. To jeszcze bardziej nas napędzało. Oczywiście nie mówiliśmy tak głośno o złotych medalach jak nasz szkoleniowiec, ale wiedzieliśmy, że stać nas na wielkie rzeczy. I tak się złożyło, że z Meksyku wracaliśmy jako mistrzowie świata.

twitter

Po zdobyciu złotego medalu cała kadra zablokowała ruch na autostradzie w Meksyku. To był spontaniczny pomysł?

Rzeczywiście była taka sytuacja, lecz tutaj ten pomysł się pojawił, ponieważ nie mogliśmy przejść przez tą autostradę. Pamiętam, że chodziliśmy wtedy elegancko w kapeluszach i dotarliśmy do tej drogi. Chcieliśmy znaleźć się po drugiej stronie, a obu stronach były po cztery pasy. Mirek Rybaczewski powiedział, że trzeba zablokować ruch. I tak też zrobiliśmy. Z naszego punktu widzenia było to zabawne, ale na chłodno mówiąc, mieliśmy do czynienia ze sporym ryzykiem.

Jak już pan wspominał, trener Wagner potrafił być odważny w zapowiedziach i przed wyjazdem na igrzyska do Montrealu podkreślał, że interesuje go tylko złoto. Jaka była atmosfera w kraju wokół polskiej drużyny przed tym turniejem? Kibice też byli tak mocno przekonani o jej sile?

Podczas treningów była u nas pełna koncentracja. Zdawaliśmy sobie sprawę, co możemy wywalczyć. Oczywiście nie było wtedy takiej wrzawy medialnej, jaka jest teraz. Kibice nie mówili głośno o złocie, a raczej wyrażali nadzieję, że bardzo dobrze wypadniemy. Znów czuliśmy się mocni, ale na pewno bardziej odpowiedzialni za wynik. Każdy wiedział, że jesteśmy aktualnymi mistrzami świata. Staraliśmy się natomiast nie myśleć o złocie olimpijskim. Stanowiliśmy zwartą grupę, którą trudno było pokonać. Nie byliśmy silni tylko pod względem fizycznym, ale również mentalnym.

Czytaj też:
Serce ze stali i medal olimpijski. „Mieliśmy ręczniki na dłoniach i rękawice z baraniej skóry”

W drodze do pamiętnego meczu z ZSRR rywale spędzili na boisku tylko pięć godzin, a Polacy jedenaście. Przeciwnicy myśleli, że w końcu pękniecie jako drużyna?

Ja bym trochę odwrócił tę tezę. To siatkarzom z ZSRR brakowało porządnego przetarcia przed spotkaniem z nami. Bardzo łatwo przychodziło im wygrywanie. Ewidentnie byli rozluźnieni. W najważniejszym momencie okazało się, że nie wytrzymali. Często tak jest, że kiedy danej drużynie idzie wszystko bez przeszkód, to później przy pierwszym potężnym naporze przegrywa. Tak też było z naszym przeciwnikiem, bo my nie odpuszczaliśmy nawet na krok. My przez całe igrzyska biliśmy się o swoje i każdy trudny pojedynek wzmacniał nas też mentalnie. Nikt nie mówił o tym głośno, ale Rosjanie mieli z tyłu głowy, że piątego seta z nami nie wygrają. Próbowali skończyć mecz wcześniej, ale im to nie wyszło. My natomiast przed ostatnią partią mieliśmy przekonanie, że złoty medal będzie nasz.

To przekonanie nie zmalało nawet na początku piątego seta. Zaczęło się od stanu 0:4. Można mówić tutaj o pokazie waszej siły mentalnej?

Oczywiście. Wiadomo, że w sporcie wszystko się może zdarzyć, ale w powietrzu było czuć, że Rosjanie nie wytrzymają do końca, że będą się mylić i rzeczywiście ostatnie piłki leciały w aut. Kiedy tylko rozpoczęliśmy gonitwę z wynikiem za nimi, to pojawiały się u nich coraz większe nerwy. To był strach przed porażką.

twitter

Mistrzostwo olimpijskie niosło za sobą przypływ popularności. Ona pomagała czy przeszkadzała w czasach PRL-u?

Mnie popularność kompletnie nie przeszkadzała, choć oczywiście trzeba było się do niej przyzwyczaić. W końcu ta rozpoznawalność sprawiała, że w sklepach, czy na stacjach benzynowych niektórzy kibice chcieli porozmawiać, wymienić się pewnymi uwagami. Z drugiej strony nie narzekałem, bo mieliśmy do czynienia z takimi czasami, że wskazane było to, by ułatwiać sobie życie. Popularność pomagała np. przy zakupie trudno dostępnych rzeczy. Ona jest też miła, kiedy ma się w myślach, że osiągnęło się ją dzięki ciężkiej pracy. To również pewna nagroda za wygrywanie.

Czy słusznym było nazywanie Huberta Wagnera „katem”? Przylgnął do niego taki pseudonim, a przykładowo wyżej wspomniany Ryszard Sierszulski nigdy go tak nie określał, podobnie jak grono innych osób.

Też bym tak tego nie ujął. Pseudonim „kat” był i wciąż jest używany głównie przez media. Owszem, treningi potrafiły być bardzo ciężkie, ale to wszystko działo się za naszym przyzwoleniem. Mieliśmy konsultacje i ustalaliśmy zasady gry. Po zajęciach często dyskutowaliśmy z trenerem, otrzymywał nasze wnioski. To był wymagający szkoleniowiec, ale pewne rzeczy trzeba oddzielić, bo kat kojarzy mi się z kimś, kto kogoś karze lub zmusza do czegoś. Żaden z nas nigdy nie powiedział, że Jurek był katem.

Pana kariera to nie tylko sukcesy reprezentacyjne, ale również m.in. triumf w Pucharze Europy razem z Płomieniem Milowice. Co było siłą tej drużyny?

Podobnie jak w przypadku reprezentacji Polski siłą była grupa. Może nie każdy zawodnik prezentował duże umiejętności, ale byliśmy ze sobą zjednoczeni. Taka postawa czasami potrafi skruszyć najtrudniejszych rywali. Zawsze walczyliśmy do końca. To była podstawa.

To prawda, że grał pan pierwsze skrzypce przy transferze Wiesława Gawłowskiego do Płomienia Milowice?

Dyrektor kopalni, który chciał stworzyć bardzo dobrą drużyną, zaprosił mnie do siebie i zaoferował świetne warunki. Marzył o tym, aby także Wiesiek dołączył do Płomienia Milowice. Graliśmy razem w reprezentacji, więc miałem zadanie, by go namówić do transferu, a to łatwe nie było. Na szczęście się to udało.

Do pełni szczęścia w sportowej karierze zabrakło panu tylko złota mistrzostw Europy (Ryszard Bosek ma w dorobku trzy srebra ME – przyp.red.). W jakiś sposób czuł pan sportową złość?

Nie. Raz tylko mieliśmy naprawdę dobrą okazję do pokonania Rosjan w finale i miało to miejsce podczas turnieju w Finlandii (rok 1977 – przyp.red.). I tego może powinienem żałować, bo wtedy powinniśmy zwyciężyć. Podchodzę natomiast do braku złota mistrzostw Europy w taki sposób, że często nie jest człowiekowi dane, by wszystko w życiu osiągnąć. Chcieliśmy triumfować, ale nie udało się i nie rozpaczaliśmy.

Czytaj też:
Legendarny komentator doceniony. Walczy z chorobą i jedzie na igrzyska
Czytaj też:
Jakub Popiwczak pożegnał się z reprezentacją. „Dajcie trochę wsparcia chłopakom”

Źródło: WPROST.pl