Oleh Płotnycki dla „Wprost”: Zagranicznych siatkarzy w Rosji nie interesuje wojna. Nie mają z nią styczności

Oleh Płotnycki dla „Wprost”: Zagranicznych siatkarzy w Rosji nie interesuje wojna. Nie mają z nią styczności

Oleh Płotnycki (w środku)
Oleh Płotnycki (w środku) Źródło: Newspix.pl / Paweł Piotrowski
Dorastał w siatkarskiej rodzinie, niejako skazując się na ten sport. Był bliski transferu do Polski, ale ostatecznie wylądował we Włoszech, gdzie od lat stanowi o sile słynnej Perugii. Oleh Płotnycki, gwiazda reprezentacji Ukrainy, w długim wywiadzie opowiada „Wprost” o drodze z akademii w Charkowie do gry z czołowymi zawodnikami świata czy o roli sportu podczas trwającej wojny.

Dlaczego Nikola Grbić był najtrudniejszym, a Andrea Anastasi najlepszym trenerem, z jakim pracował w Perugii? Jak jeden żart pozwolił mu poczuć się lepiej we Włoszech? Do czego chce wykorzystać popularność i sukcesy po zakończeniu kariery? Przyjmujący na boisku, a ojciec poza nim wyjaśnia wiele historii ze swojego życia.

Michał Winiarczyk, „Wprost”: Łatwiej zostać dobrym siatkarzem czy rodzicem?

Oleh Płotnycki: Przyznaję, nie spodziewałem się takiego pytania na początek wywiadu.Zdecydowanie to drugie. Będąc siatkarzem zajmujesz się głównie sobą. Będąc ojcem troszczę się 24 godziny na dobę o mojego syna. Budzę i uczę go nowych rzeczy, zachowuje się spokojnie, żeby go nie przestraszyć. Rola ojca to zupełna nowość w moim życiu (syn Płotnyckiego w lipcu skończy dwa lata – przyp. M.W). Siatkówka z kolei jest ze mną praktycznie od zawsze, od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Z pewnością łatwiej odnaleźć się w tym środowisku, bo coraz mniej rzeczy mnie tu zaskakuje. Z ojcostwem jest odwrotnie.

Odkąd urodził się Światosław codziennie uczę czegoś nowego. Życie zmieniło się kompletnie. Nie chcę mówić, że przestałem się przejmować innymi sprawami, ale z pewnością inaczej sobie radzę np. z niepowodzeniami w siatkówce. Zawsze mam w głowie to, że z moim synem i rodziną jest wszystko w porządku. Przychodzę po porażce do domu i widzę uśmiechnięte dziecko. Dlaczego mam stresować je tym, że przegrałem mecz? Jeśli mogę, to staram się z nim bawić tyle, ile mogę. Syna nie obchodzi to czy wygrałem spotkanie. W jego oczach zawsze jestem najlepszy. A to jest dla mnie najważniejsze.

W jednym z wywiadów cytowałeś swoją żonę, która powiedziała, że „tata w domu jest jak jasne słońce w naszym domu…”

„…to się prawie nigdy nie zdarza” (śmiech). W siatkówce na najwyższym poziomie masz mnóstwo meczów, a to oznacza równie wiele wyjazdów. W przypadku poprzedniego sezonu mieliśmy długą rywalizację w Lidze Mistrzów czy daleki wylot na Klubowe Mistrzostwa Świata. Choć teoretycznie żona i syn są wraz ze mną w Perugii, to przecież mam treningi, co oznacza, że realnie w trakcie sezonu miewałem po 2-4 godziny dziennie dla nich i tyle. Ale nawet chwila z nimi i jego uśmiech czynią mnie niesamowicie szczęśliwym.

Ostatnio zrobili mi wielką niespodziankę. Przebywałem z kadrą w Warszawie w dniu swoich urodzin. Tuż przed dziewiątą ktoś zapukał do hotelu. Drzwi otworzył współlokator. Patrzę, a tam syn. Byłem zszokowany, nie dowierzałem, jakim cudem oni się tutaj znaleźli. Dzień wcześniej dzwonili do mnie z domu, jak gdyby nic się nie działo, a tu po kilkunastu godzinach znajdują się przy mnie. Otrzymałem fantastyczny prezent.

Fakt, że twoja żona to była siatkarka, która również grała na wysokim poziomie, pomaga ci?

Jej siatkarska przeszłość jest wielką zaletą, bo doskonale rozumie moje podejście do gry i wyrzeczenia, z jakimi wiąże się kariera. Sama to przeżywała, bo grała w reprezentacji Ukrainy, a także poza granicami kraju. Zna tęsknotę za rodziną z perspektywy atletki, więc nigdy nie była na mnie zła, że musiałem wyjeżdżać i opuszczać ważne wydarzenia. Mogę być wdzięczny Annie za wielkie wsparcie. Niezależnie od wyniku zawsze mogę liczyć na budującą wiadomość od niej. Gdy przychodzę po meczu, to nie rozpoczyna tematu meczu, dopóki ja czegoś nie wspomnę. Podobnie jest z moimi rodzicami. To taka nasza niepisana zasada, że to ja muszę mieć humor, by chcieć pogadać o tym jak minął mecz.

Uważasz się już za doświadczonego siatkarza?

Wciąż jestem młodym graczem. Oczywiście, mam już trochę doświadczenia, ale nie na tyle, by uważać się za siatkarskiego wyjadacza. To też zależy od tego czy mówimy o mnie w kontekście reprezentacji, czy klubu. W kadrze Ukrainy mogę się uznać za pewnego rodzaju weterana, ale na pewno nie w Perugii. Tam w zespole gram z wielkimi gwiazdami. W sumie jestem tam tylko od zabawiania kolegów. Często się śmieję, że moim podstawowym zadaniem w zespole jest robienie dobrej atmosfery, a dopiero później gra w siatkówkę (śmiech).

instagram

Nie bez przyczyny zadałem to pytanie, bo w Ukrainie uważa się ciebie za najlepszego siatkarza, jaki kraj wydał światu od czasu odzyskania niepodległości. W Perugii jesteś natomiast tylko częścią potężnego gwiazdozbioru.

Z kadrą jest inaczej. Wraz z narodzinami syna zyskałem trochę powagi. To się przydaje, jeśli chodzi o cechy charakteru w siatkówce. Reprezentacja Ukrainy pochłania ode mnie więcej energii, bo tutaj liczy się bardzo mocno to, co prezentuje sobą nie tylko na boisku, ale i poza nim, np. w szatni. Wkładam dużo siły w to, by mądrze mówić do kolegów, wspierać i motywować ich do pracy. Zdaję sobie sprawę z oczekiwań, jakie ma wobec mnie sztab, koledzy i kibice reprezentacji. Wiem, że robię za przykład dla innych osób. Jeśli na zgrupowanie trafi młody gracz i zobaczy, że lenię się i nic mi się nie chce robić, to jest wielce prawdopodobne, że on także nie będzie się starał, bo będzie myślał: „Skoro Płotnycki nic nie robi, to po co ja muszę?”. To w konsekwencji odbije się na poziomie całej drużyny.

W Perugii jest tak, że mogę grać, a mogę stać cały mecz w kwadracie, bo za kolegów z zespołu mam najlepszych siatkarzy globu. „Jeśli trzeba, to mogę wam chłopaki pomóc” – mogę sobie tylko czasem pożartować (śmiech). Ale taka jest prawda. Spójrz na skład zespołu. Wokoło masz wielkie nazwiska. Nie pozostaje mi nic innego jak cieszyć się z możliwości gry z nimi w jednym zespole, bo mogę się dzięki temu rozwijać – również poza boiskiem. Weźmy na przykład Wilfredo Leona. Wszyscy wiemy, jakim jest fenomenalnym siatkarzem, ale to także bardzo mądry i zaradny człowiek. Właśnie urodziło mu się trzecie dziecko, więc dobrze zna już perspektywę ojca, który łączy rodzicielstwo z profesjonalną karierą. Często korzystam z okazji, by rozmawiać z nim na niesportowe tematy, bo Wilfredo zawsze służy cennymi radami.

Wspominałeś, że jesteś związany z siatkarskim środowiskiem od czasów dzieciństwa. Potrafiłeś dostrzec swój talent?

Nie wiem czy kiedykolwiek zdarzył się moment, żebym powiedział sam o sobie, że jestem utalentowany. Zadałem sobie mnóstwo pytań typu „Dlaczego zagrałem tak, a nie inaczej?” albo „Co mogę zrobić, by być jeszcze lepszy”? Dopiero po drugim, trzecim roku treningów naprawdę mocno zaangażowałem się w siatkówkę. Tata był zarazem moim pierwszym trenerem. Wraz z mamą dostrzegli, że chce się poświęcić tej dyscyplinie na dobre.

Ojciec pchał cię do siatkówki?

Zarówno on, jak i mama grali w siatkówkę, więc dobrze poznali blaski i cienie gry. Już jako roczne maleństwo przebywałem z nimi na treningach czy meczach, choć w ich czasach rozgrywki nie stały na tak profesjonalnym poziomie. Ciągle towarzyszyła mi piłka. Nie pamiętam gry taty, choć są zdjęcia, na których oglądam jego poczynania. Wydaje mi się, że nie miałem innej opcji. Byłem niejako skazany na siatkówkę, choć mama nie chciała, bym zajmował się nią profesjonalnie. Wiedziała z czym się wiąże życie sportowca – masz jedną torbę, z którą podróżujesz przez cały świat. Kładła nacisk na edukację, ale gdy zobaczyła, że mam szansę na grę na wysokim poziomie, to zrozumiała, że warto mi zaufać.

Odkąd skończyłem 15-16 lat aż do wyjazdu do Serie A rodzice dzwonili do mnie po każdym meczu wytykając mankamenty. A to, że słabo zagrałem, a to, że powiedziałem coś złego. Nie oznacza to, że tylko krytykowali. Potrafili pochwalić, ale główne zależało im na tym, bym nie popełniał tych samych błędów. Nie uważałem tego za coś niedobrego, bo zdawałem sobie sprawę, że oni świetnie znają ten sport.

Wiele lat spędziłeś w Charkowie – najpierw w akademii, a później w seniorskim zespole.

Opuściłem dom jako dwunastolatek. Byłem wtedy dzieckiem, które przeniosło się na drugi koniec kraju. Nie powiem, było trudno. Znalazłem się w obcym, wielkim mieście. Musiałem nauczyć się samodzielnego życia – od jedzenia po pranie. Do tego dochodziły dwa treningi dziennie i szkoła. Z perspektywy czasu uważam ten czas za bezcenną lekcję. Stałem się dojrzalszy i pokorniejszy. Dziś nie ma dla mnie znaczenia, czy będę spał w dobrym hotelu, czy tanim hostelu. Jest łóżko? Jest, to fajnie. Nie ma? To prześpię się na materacu. To samo tyczy się jedzenia. Dasz mi danie za 100 lub 1 euro i nie będę narzekał. Nauczyłem się pokory i tego, że można się rozwijać w każdych warunkach.

Miałem spokojny przeskok z siatkówki juniorskiej do seniorskiej, gdyż pierwszy sezon spędziłem w drugim zespole Lokomotiwu, grającym w drugiej lidze. Nic mnie tam nie zaskakiwało. Znałem ludzi z drużyny. Poziom rozgrywek mnie nie zadziwił. Inaczej było z przejściem do pierwszego składu, do Superligi. Wtedy napotkałem na spore wyzwanie.

Do tej pory grałem jako atakujący. Jestem leworęczny, więc każdy wychodził z założenia, że najlepiej mi będzie na tej pozycji. Sam również dobrze się czułem w tym miejscu. Trener pierwszego zespołu Lokomotiwu stwierdził jednak, że od teraz będę grał na pozycji „4”. „Nie, nie czuję tego” – odpowiedziałem. W tamtym czasie uważałem ją za najgorszą. Ale szkoleniowiec nie odpuszczał. Mocno pracował, bym dobrze grał jako przyjmujący. Ćwiczył ze mną często przyjęcie. O tym, że dobrze mi idzie na tej pozycji przekonałem się podczas mojego pierwszego finału Pucharu Ukrainy. Miałem skuteczność w ataku na poziomie bodajże 73-74 procent, a do tego doszła dobra gra w przyjęciu. Nie zdobyłem zbyt wielu punktów, ale co atakowałem, to wchodziło w boisko. Do dziś dobrze wspominam tamto starcie. Wtedy pomyślałem, że warto kontynuować grę w tym kierunku. Mistrzostwa Europy do lat 20, na których dotarliśmy do finału, a ja zdobyłem nagrodę MVP turnieju, dodatkowo mnie utwierdziły w sensowności tej zmiany.

Wspominasz o mistrzostwach Europy juniorów z 2016 roku. Srebro było olbrzymim sukcesem dla ukraińskiej siatkówki, ale czy to było po prostu szczęście, czy efekt dobrego szkolenia młodzieży w twoim kraju? Jak wygląda poziom treningów juniorów w Ukrainie?

(Płotnycki długo się śmieje – przyp. M.W)

Pozwól, że skupię się głównie na mistrzostwach Europy. Można śmiało powiedzieć, że trafiła nam się złota generacja. Wielu z członków tamtej kadry już nie gra profesjonalnie w siatkówkę, jednakże kilku graczy wciąż rywalizuje w Superlidze lub za granicą. Od tamtego turnieju minęło siedem lat i póki co nie widać, aby miało dojść do powtórki. Wierzę w to, że coś się zmieni, ale na dziś nie widzę dużych nadziei, aby Ukraina miała odnosić duże sukcesy w siatkówce juniorskiej.

Tamta reprezentacja była w pewnym sensie wyjątkowa. Mieliśmy fantastyczną atmosferę. W składzie znajdowali się chłopaki, którzy nigdy nie grali, stali w kwadracie, ale odwalali wielką robotę poza boiskiem. Dzięki nim czuliśmy się silni. Byliśmy pozytywnie nakręceni na każdego rywala. Teraz podobną rolę co oni pełnię ja w Perugii.

Czytaj też:
Prezes ZAKSY Kędzierzyn-Koźle dla „Wprost”: Po Bednorza ustawiła się kolejka. Oto sekret naszych sukcesów

Jak wygląda pozycja siatkówki w Ukrainie w porównaniu do innych dyscyplin?

To nie jest popularny sport u nas. Nie mamy zbyt wielu akademii siatkarskich. Nie możemy się równać z Polską czy Włochami. Tak naprawdę od 12. roku życia w każdym z tych krajów masz już dobrze zorganizowane rozgrywki, nie mówiąc o infrastrukturze. W Ukrainie tego brakuje. Funkcjonujemy jeszcze starym systemem. Na plus można wskazać to, że nasza seniorska liga się rozwija. Poziom rozgrywek nie był zły. Widzimy również, że jako reprezentacja stajemy się inspiracją dla dzieci, które chcą próbować trenować siatkówkę. Widzą nasze sukcesy, obserwują nas w mediach społecznościowych i pokazują to rodzicom.

Paradoksalnie część z nich pierwszy raz dowiaduje się o istnieniu siatkówki. Nieraz zdarzyło mi się dowiedzieć, że ludzie mylili siatkówkę z waterpolo albo koszykówką. Dlatego wraz z kolegami chcemy sprawić, aby volley stał się w Ukrainie popularniejszy. Reprezentacja stała się aktywniejsza w social mediach, przez co ludzie mogą zobaczyć nasze życie od kulis i dostrzec w nas zwykłych ludzi, a nie jakieś gwiazdy. Marzy mi się, byśmy stali się tak popularni jak piłkarze, ale futbol w każdym kraju jest chyba najpopularniejszą dyscypliną.

Wspomniałeś o rozwoju Superligi. Barkom Każany Lwów przeniósł się do PlusLigi przed sezonem 2022/2023. Jak oceniasz decyzję i grę tego zespołu w Polsce?

Podziękowania dla Polaków za to, że zgodzili się przyjąć Barkom do PlusLigi. Ta decyzja to duży krok dla rozwoju ukraińskiej siatkówki. Lwów poradził sobie z poziomem rozgrywek. Pamiętam, jak wiele osób mówiło przed początkiem sezonu, że nie zdobędą nawet punktu, a tymczasem wygrali osiem spotkań w fazie zasadniczej. Biorąc pod uwagę skład i budżet klubu można mówić o małym sukcesie. Kilka razy zagrali takie spotkania, że aż prosiło się o wielkie gratulacje. Zespół jest już zaznajomiony z polską siatkówką.

Uważam, że w przyszłym sezonie znajdą się w czołowej dziesiątce, a może pokuszą się o awans do play-offów. Oczywiście, nie mówimy tu o jakimś wielkim wyczynie, bo poziom PlusLigi jest wysoki. Grają w niej dwaj finaliści ostatniej Ligi Mistrzów. Ukraińscy siatkarze mają wielką okazję do występów w czołowej lidze świata i pokazania się silniejszym zespołom. Obecność Barkomu w Polsce to też fajna okazja do zainspirowania innych lig. Włodarze zagranicznych rozgrywek mogą też pójść za ciosem i wziąć do siebie 1-2 zespół z innego kraju. To nie zrobi źle krajowym zmaganiom.

Po tym co opowiadałeś o siatkówce w Ukrainie, zastanawiam się jak to możliwe, że gość z tamtejszej ligi trafił wprost do Serie A.

Wiesz co? Na niebie musiał być jakiś niezwykle korzystny układ gwiazd (śmiech). Mówię to pół żartem, pół serio. Sam czasem nie dowierzam, jak to się wszystko potoczyło. W sezonie 2017/2018 miałem ważny kontrakt z Lokomotiwem Wygrałem nawet jeszcze Superpuchar Ukrainy. W tym samym okresie Monza notowała słaby start w Serie A. Przegrywała masę spotkań. Miałem okazje mierzyć się z nimi przed sezonem podczas towarzyskiego turnieju w Rzeszowie (w rzeczywistości turniej miał miejsce w Krośnie – przyp. M.W). Wygraliśmy wtedy ten turniej. Przegraliśmy z Resovią, lecz wygraliśmy z argentyńskim klubem i właśnie z Monzą. To był moment, w którym Włosi zobaczyli mnie w akcji. W listopadzie dostałem telefon. Rozmowa nie była zbyt długa. Zapytali, czy chcę dołączyć do nich, a ja bez zawahania się zgodziłem. Dostałem tydzień na załatwienie wszystkich spraw i spakowanie się. Wszystko działo się tak szybko, że nie miałem chwili, aby zdać sobie sprawę, że to naprawdę się dzieje. No, ale powiedzieć „nie” takiej ofercie? Przecież to by była głupota.

Co ciekawe, w tamtym okresie byłem bliski związania się z Resovią. Byliśmy wstępnie dogadani, że dołączę do nich jako wolny zawodnik po wypełnieniu kontraktu z Lokomotiwem. W trakcie sezonu wykupiła mnie jednak Monza, więc nic nie wyszło z przenosin do Rzeszowa.

Przeskok do czołowej ligi świata cię nie zaskoczył?

Najtrudniejszym wyzwaniem była nie gra, a sprawy okołosportowe. Nie znałem języka. Nie chodzi mi tu o włoski, ale nawet o angielski. Dziś jest z nim już lepiej. Jak słyszysz, mogę udzielać wywiadów tym języku, choć nie chodziłem do żadnej szkoły językowej, a po prostu zapamiętywałem słowa, które mi wpadały. Pamiętam, że przeniosłem się do Monzy i przez trzy miesiące z nikim w szatni nie rozmawiałem. Nie umiałem się z nikim dogadać poza Donovanem Dzavoronokiem, choć „dogadać” to w tym przypadku chyba słowo na wyrost. Jest Czechem, więc jego język również należy do tych wschodnich. Ja gadałem coś po swojemu, on coś po swojemu i tym miksem jakoś się porozumiewaliśmy. Po dwóch tygodniach tych kombinacji dogadywaliśmy się, jakbyśmy pochodzili z jednego kraju. (śmiech)

Donovan bardzo pomógł w aklimatyzacji we Włoszech. Przykładowo byłem przyzwyczajony do tego, że zawsze znajdzie się jakiś supermarket otwarty 24 godziny na dobę. We Włoszech zamykają sklep o ósmej i „ciao”. Zdarzało się, że nie kupiłem nic do jedzenia, bo nie wyrobiłem się w godzinach otwarcia. Mogłem zawsze liczyć na pomoc kolegi.

Problem z językiem doskwierał tym bardziej, że jestem typem wesołka, który lubi sobie pożartować w szatni. Potrafisz sobie wyobrazić, że przez trzy miesiące siedzisz jak głupi w szatni. Wszyscy się śmieją, a ty zastanawiasz się jak zareagować. Nie powiesz: „chłopaki, przetłumaczycie mi?”, bo nikt poza tobą nie ogarnia ukraińskiego. Pamiętam sytuację ze stycznia, gdy wreszcie po raz pierwszy opowiedziałem żart po angielsku, rozśmieszając całą szatnię. Wtedy i ja zacząłem się śmiać. Powiedziałem coś głupiego, ale uczucie zadowolenia, że wreszcie znalazłem porozumienie z kolegami, było dla mnie bardzo przyjemne.

A co jeśli chodzi o samą grę?

Nie przeżyłem dużego szoku. Spora w tym zasługa Miguela Falaski. To on mnie ściągnął do Włoch, a później stopniowo wprowadzał do gry. Potrafił na początku dać mnie na boisko trzy razy – na serwis, przyjęcie i atak. Tyle. Pamiętam mecz z Rawenną. Wpuścił mnie w drugim secie, a ja skończyłem mecz z nagrodą dla MVP. Zdobyłem bodajże 22 punkty. Byłem z siebie zadowolony i liczyłem, że dostanę okazję występu w następnym spotkaniu w pierwszym składzie. Tymczasem Falasca zostawił mnie na ławce. Kompletnie nie rozumiałem jego myślenia. Wychodziłem z założenia, że skoro zaprezentowałem się tak dobrze, to logiczne jest, bym dostał kolejną szansę. Trener powiedział jednak: „Hej, jesteś we Włoszech. Rozegrałeś na razie jeden dobry mecz. Ludzie cię już poznali”. Dostawałem z czasem szansę – a to jeden, a to dwa sety. Krok po kroku dawał więcej okazji, aż finalnie zacząłem grać całe spotkania.

Z perspektywy czasu uważam jego metody za bardzo dobre. Trafiłem ze słabych rozgrywek do prawdopodobnie najlepszej ligi świata. Szybko by mnie rozczytali, a tym samym zatrzymali mój rozwój, gdybym grał na początku wszystko od początku do końca. Teraz mogę występować cały czas, ale jestem w innej sytuacji. Występuje już jako doświadczony gracz. A to doświadczenie objawia się także umiejętnością zaskoczenia rywala. Im więcej występujesz, tym nabierasz więcej boiskowej mądrości. Wtedy, gdy trafiłem do Serie A, nie miałem jej zbyt wiele. Falasca wiele mnie nauczył. Nie tylko służył radami, ale sam indywidualnie angażował się pomagając mi np. poprawić przyjęcie. Miał różne ciekawe ćwiczenia. Potrafił oślepić mnie światłem, po czym posyłał piłkę, żebym ją dobrze przyjął. Możesz sobie wyobrazić, jakie to było trudne. Widzisz blask przed oczami, a raptem musisz szukać piłki. Trener Miguel sprawił, że szybko się rozwijałem we Włoszech i to w dużej mierze dzięki niemu jestem w obecnym miejscu.

Rok Mozić mówił mi, że po transferze z ligi słoweńskiej do Serie A, pierwsza połowa sezonu była dla niego lepsza, bo łatwiej było mu zdobywać punkty. Gdy rywale się na nim poznali, to sam zauważył, że gra stała się trudniejsza.

Dobrze go rozumiem. Dzisiaj uważam, że w przypadku transferów do mocniejszych ligi, trzeba graczy wprowadzać stopniowo. Rok czy ja jesteśmy facetami o mocnym charakterze. Są jednak siatkarze o wielkich umiejętnościach, którzy nie mają podobnej mentalności. Popełnią 2-3 błędy pod rząd albo pozwolą przeciwnikowi zdobyć 2 asy i już stają się nerwowi. Zaczynają się głowić co mogą zmienić, ale to nie pomaga. Mocno się stresują, a to jeszcze bardziej odbija się na grze. Dlatego warto odpowiednio dawkować grę nowych, młodych zawodników.

Rok Mozić jest fajnym przykładem. Dobrze pamiętam jego wejście. Początkowo niemalże miażdżył rywali. Przyszedł jednak przełomowy, gdy przeciwnicy pokazali mu: „Sorry młody, wyczerpałeś limit”. Jego gra przestała zaskakiwać. W takiej lidze jak Serie A piekielnie ważne jest to, aby cały czas się rozwijać, bo konkurencja nigdy nie śpi.

Szybko poczułeś się komfortowo w Serie A?

Już w pierwszym sezonie tak się czułem. Na początku wszystko było dla mnie nowe i mnie ciekawiło. Wychodziłem na boisko, a po drugiej stronie siatki stały gwiazdy pokroju Atanasijevicia, Lanzy czy Gianellego. Dwa miesiące temu grasz w Lokomotiwie w ukraińskich rozgrywkach, a tu raptem mierzysz się z największymi gwiazdami siatkówki. Czy zdobycie jednego punktu to wielki wysiłek? Chyba nie. Ale gdy zdobędziesz na takim graczu pierwszy punkt, to masz w głębi duszy olbrzymią satysfakcję. Oczywiście, to momentalnie powszechnieje, ale w tamtym momencie czujesz wielką radość.

Kocham grać w siatkówkę. Mogę rywalizować 5,6,7, a nawet 10 godzin pod rząd. Co innego, jeśli chodzi o trenowanie. Tutaj już tak pięknie nie jest (śmiech). Nie lubię treningów, ale jeśli zbudzisz mnie w nocy i zapytasz, czy chcę zagrać jakiś meczyk, to od razu się zgodzę. Nawet jak w domu leżę na kanapie, to i tak sobie odbijam piłkę. To chyba nawyk wszystkich siatkarzy. Potrafią w mieszkaniu odbijać wszystkim, co w jakiś sposób przypomina im piłkę.

Od 2019 roku grasz w Perugii. Coś się zmieniło względem Monzy?

Nie wiem, czy mogę to określić mianem zaskoczenia, bowiem sam wiem, na co się pisałem i sam to chciałem. Chodzi mi o cele Perugii. Ten klub zawsze ma walczyć o zwycięstwo w każdych rozgrywkach. W związku z tym są tutaj znacznie większe oczekiwania i presja. Od początku wiedziałem, że oczekuje się tu ode mnie więcej niż w Monzy. Tam miałem przeświadczenie, że nawet jeśli słabo wyjdzie mi ostatni trening przed meczem, to i tak rozpocznę spotkanie w podstawowym składzie, bo jestem kluczowym graczem zespołu. Trochę generalizuję, bo jakby było naprawdę tragicznie, to by mnie zmienili. W Perugii tak nie było.

Musiałem przyzwyczaić się do gry i treningów z nastawieniem, że musisz wygrywać i wygrywać, bo przegrana jednego spotkania wywołuje olbrzymie dyskusje. Gdy przegrywa jakiś klub, to nie mówi się o tym tak głośno jak o porażce Perugii. Wtedy każdy fan siatkówki o tym dyskutuje i później to wypomina. Przykład widzieliśmy w ostatnim sezonie. Teraz lepiej radzę z sobie presją Perugii, bo wiem, że porażki są częścią sportu. Nikt nie może zagwarantować ci triumfu.

Spójrzmy na Jastrzębskiego Węgla. Każdy, kto mnie zna, wiedział, że po finale PlusLigi obstawiałem ZAKSĘ do zwycięstwa w finale Ligi Mistrzów. Nie wiem dlaczego, ale miałem ogromną pewność, że Kędzierzyn ich pokona. Ten klub ma w sobie wielki gen zwycięstwa. To  siatkówki. „Champions League? Bierzemy dla siebie” – dla nich ten puchar staje się tak dostępny jak towar na półce w sklepie.

Perugia jest znana między innymi ze względu na charyzmatycznego właściciela klubu, Gino Sirciego.

Co ja ci mogę powiedzieć o moim pracodawcy? (śmiech)

Trudno opowiadać o szefie?

W Ukrainie mamy powiedzenie, że ten, kto płaci, ten może wybrać następną piosenkę. W przypadku Perugii jest podobnie. To on odpowiada za kontraktowanie i płacenie zawodnikom czy za pozyskiwanie sponsorów, więc to on podejmuje decyzje. W sumie podoba mi się jego mentalność, bo Gino Sirci chce sukcesów, ale daje ku temu wielkie warunki. To szalony człowiek, ale myślę właśnie, że dzięki temu dobrze go rozumiem, bo ja często potrafię być podobny.

Wolę taką mentalność – nawet jeśli towarzyszy jej duża presja – niż funkcjonowanie w klubie, dla którego spełnieniem ambicji jest sama gra w Serie A. Oczywiście, Sirci to szalony człowiek, który jak każdy z nas może popełnić błąd. Wierzę, że potrafi wyciągać z nich wnioski, które pozwolą Perugii wrócić na szczyt. Ze mną czy nie, to nie ma znaczenia. Moja kariera nie będzie przecież trwać wieczność.

Przez te kilka lat miałeś okazje współpracować z wieloma trenerami.

Czasem żartuję, że w wieku 26 lat miałem już więcej trenerów niż Osmany Juantorena. A przecież on jest starszy ode mnie o kilkanaście lat. Gram we Włoszech szósty rok i miałem już sześciu trenerów. Takie były decyzje prezesów, szczególnie Sirciego. On płaci, on decyduje. Przecież nie mogę rozkazać mu niczego. Jeśli zapyta mnie o opinię na temat jakieś decyzji, to mu powiem, ale odkąd gram w Perugii taka okazja się jeszcze nie zdarzyła (śmiech).

Gdy przegląda się nazwiska twoich trenerów z Perugii, to natrafimy na ludzi mocno związanych z polską siatkówką. Z Vitalem Heynenem nie było ci po drodze.

Nie chcę mówić o jakimś konflikcie, ale tak, zdarzały się między nami różnice zdań i małe napięcia. Ja i Heynen mamy odmienne charaktery. Jeden chciał jedno, drugi chciał drugie, więc czasem wychodziły nieporozumienia. Od jego odejścia z klubu minęły dwa lata. Wiem, że to teoretycznie niedawno, ale mam wrażenie, że zmieniłem się przez ten okres. Wtedy byłem młodszy i z pewnością głupszy. Gdybym go teraz spotkał, to nie czułbym złych emocji. Co więcej, mam wrażenie, że jakbym miał z nim pracować jeszcze raz, to nasza współpraca układałaby się znacznie lepiej.

A współpraca z Nikolą Grbiciem?

On był dla mnie najtrudniejszym trenerem. Wiesz dlaczego? Bo on kocha ciężką pracę… a ja nie (śmiech). To rodziło trudności. Nie mam z nim żadnych problemów. Gadamy ze sobą normalnie, choć sezonu, w którym mnie prowadził, nie wspominam najlepiej. Nie dostawałem wtedy zbyt wielu szans gry. Do tego lutym 2022 roku wybuchła kolejna wojna, tym razem ta w całym kraju. Miałem trudny okres, ale byłem zdolny do gry. Nikola Grbić nie chciał jednak na mnie stawiać. Mógł, ale tego nie robił. Do dziś nie wiem dlaczego. Jako trener miał jednak do tego prawo.

U ostatniego trenera, Andrei Anastasiego, dostawałeś za to dużo okazji. W jednym z wywiadów stwierdziłeś, że po raz pierwszy poczułeś, że szkoleniowiec wykorzystuje mocno również drugą szóstkę w składzie.

Wspólnie z Wilfredo i Kamilem żartowaliśmy sobie, że możemy stworzyć kalendarz, w którym będzie zapisane, który z nas danego weekendu wystąpi w pierwszym składzie, a kto może mieć wolne (śmiech). Na długo przed meczem wiedzieliśmy już, kto wystąpi od początku. Pod względem indywidualnym ostatni sezon był najkorzystniejszym w Perugii jak do tej pory. Bez cienia wątpliwości Andrea Anastasi jest najlepszym trenerem, z jakim współpracowałem w tym klubie. Momentalnie złapał z zawodnikami świetny kontakt. Gdy było trzeba, to umiał rozluźnić atmosferę lub nas przycisnąć. W moim przypadku potrafił podejść po treningu i powiedzieć: „Dzisiaj miałeś słaby trening, a jutro masz mecz. Też będziesz tak słabo grał?”. Następnego ranka wstawiałem się z wielką mobilizacją, by pokazać mu, że wszystko jest w porządku.

Że się mylił?

On nigdy się nie mylił (śmiech). Akurat w tym przypadku zawsze miał rację. Mieliśmy świetny kontakt. Jeśli dostanę jeszcze okazję do pracy z nim, to chętnie skorzystam.

Skoro mówisz, że relacje na linii trener-drużyna stały na dobrym poziomie, a w lidze przez sporą część sezonu radziliście sobie rewelacyjnie, to co sprawiło, że po Pucharze Włoch, a w szczególności w kwietniu się to wszystko…

…spierd*****?

Jak już tak to określasz.

Nie wiem czemu ludzie myślą, że wszystko popsuło się po półfinale Pucharu Włoch. Piacenza nie zagrała później do końca sezonu tak świetnego meczu jak z nami. Znów mogę nawiązać do tego co mówiłem wcześniej – takie są realia sportu. Nikt nie da ci gwarancji zwycięstwa. Możesz mieć dwunastu Leonów, Semeniuków, Płotnyckich czy Gianellich i nadal nie będziesz miał stuprocentowej pewności wygranej. Musisz ją wywalczyć na boisku.

Nie mam odpowiedzi na pytanie o powody słabej formy w kwietniu. Myślisz, że nad tym się nie zastanawiałem? Po czasie człowiekowi różne rzeczy przychodzą do głowy. Jedyną moją hipotezą – ale w sumie nie wiem, czy ma ona sens – jest to, że nie mieliśmy jasnego, pierwszego składu. To się trochę kłóci z tym co mówiłem wcześniej, bo zarazem uważam, że to rotacja była ważnym elementem naszej świetnej gry w pierwszej części sezonu. Przyszedł jednak czas play-offów i półfinału Ligi Mistrzów. W klubach, gdzie masz twardy podział na pierwszy i drugi skład, możesz wystawić w krytycznym momencie podstawowych graczy i powiedzieć im: „jesteście starterami, to na was spoczywa największa odpowiedzialność”.

Przez dwa tygodnie kwietnia nie wydarzyło się nic w drużynie, co mogłoby ją zdestabilizować. Trenowaliśmy tak samo, atmosfera również pozostawała na stałym, dobrym poziomie. Byliśmy świetnie przygotowani fizycznie na walkę w play-offach. Gram w Perugii cztery lata, a dopiero teraz pierwszy raz zdarzyło się, by nikt nie narzekał na problemy zdrowotne czy zmęczenie. Nie potrafię wytłumaczyć tego co się wydarzyło w końcówce sezonu.

Która porażka bolała bardziej – z Mediolanem czy Kędzierzynem-Koźlem?

Obie, bo w każdym przypadku popełniliśmy wiele błędów. Pierwszy mecz z ZAKSĄ był bardzo dobry w wykonaniu rywali. Kompletnie nie dali szans, odsyłając nas do domu. W Perugii mieliśmy szansę wygrać. Dobrze rozpoczęliśmy mecz, ale nadszedł drugi set i Kędzierzyn wybił finał z głowy.

Z Mediolanem mogliśmy zakończyć rywalizację wcześniej. Przegraliśmy dwa mecze w tie-breakach 13:15. Szczególnie w czwartym meczu mieliśmy ogromną szansę, bo w czwartym secie gra toczyła się na przewagi. Gdybyśmy wygrali tamtą partię, to nie byłoby piątego meczu. No, ale jeżeli nie możesz dobić rywala, to on wykorzysta w końcu szansę, by ciebie dobić. To taka sama sytuacja jak w piłce nożnej. Jeśli nie skorzystasz z okazji, przeciwnik wychodzi z kontratakiem i dużą szansą na gola. Allianz Mediolan dostał taką możliwość i ją wykorzystał.

Przed piątym meczem nie towarzyszył im wielki stres. Wiem, że presja jest słabą wymówką, ale obie ekipy podchodziły do decydującego starcia w innych nastrojach i z innymi oczekiwaniami. Jeśli przegrywasz z Perugią, to nikt o tym nie mówi ani tym bardziej nie ma do ciebie pretensji. Natomiast gdy wygrywasz, to jesteś królem, a wygrana smakuje jeszcze lepiej, bo pokonałeś drużynę gwiazd. Nikt nie spodziewał się Mediolanu walczącego o awans do półfinałów w piątym meczu. Oni mogli awansować, a my musieliśmy. To dwa odmienne podejścia, którym towarzyszyła różna presja.

Wspominany Semeniuk i Leon, a także Kamil Rychlicki – Perugia była mocno polska w ubiegłym sezonie.

Znam pewne słówka po polsku. Myślę, że zwroty również, bo nasze języki są do siebie podobne. Ale jak do mnie się odezwałeś z prośbą o wywiad, to jednak wolałem rozmawiać po angielsku.

Z kim masz najlepszy kontakt w zespole?

Massimo Colaci jest moim trenerem personalnym od serwisów. Wiele asów, które posłałem, jest jego zasługą. Potrafi wskazać mi miejsce, w które mam serwować, a później rzeczywiście okazuje się, że wychodzi z tego punkt. Z kolei Sebastian Sole wraz z Simone Gianellim są kumplami od żartów. Wcześniej wspominałem o Wilfredo. Gra z nim na boisku jest wielkim komfortem dla każdego siatkarza. Dodatkowo świetnie się z nim czuję poza boiskiem. To osoba, z którą można pożartować w szatni, ale i pójść na obiad pogadać o jakiś poważniejszych sprawach. Ogólnie, cała szatnia Perugii to świetni ludzie. Nie ma szans, bym powiedział na któregoś z zawodników złe słowo. Poza tym jestem człowiekiem, który zawsze szuka porozumienia, nawet jeśli ma do czynienia z trudnymi osobami. Dla mnie ważne jest to, aby mieć wokół siebie dobrą atmosferę. Potrafię rozśmieszyć innych albo zrobić jakiś malutki dowcip. Wydaje mi się, że w każdym zespole warto mieć gracza o mentalności kawalarza jak ja.

Pamiętasz co robiłeś 24 lutego 2022 roku?

Żeby o tym opowiedzieć, muszę wspomnieć o poprzednim dniu. Oglądałem do późna wiadomości. Mówili w telewizji, że o czwartej czy piątej rozpocznie się wojna. Siedziałem chyba do trzeciej, ale finalnie musiałem iść spać. Obudziła mnie żona. „Wojna się zaczęła” – powiedziała. „Jak to możliwe?” – zastanawiałem się. Wojny światowe miały miejsce kilkadziesiąt lat temu. Nie docierało do mnie co się właśnie działo. Zaczęliśmy wydzwaniać do rodziny i przyjaciół. Po latach gry w Charkowie wciąż mam tam wielu znajomych. W sumie to w całej Ukrainie mam kogoś, z kim mam kontakt, więc dzwoniłem, aby dowiedzieć się czegoś więcej. Wraz z kolejnymi dniami łapałem się z ludźmi, którzy organizowali pomoc dla Ukrainy. Ten pierwszy okres był chaotyczny, bo ludzie wyjeżdżali niemalże bez niczego z domu w bezpieczniejsze rejony kraju, albo nawet za granicę. Wielu rodaków znalazło schronienie w Polsce.

Miałem trening w klubie, więc nie mogłem się bezpośrednio zaangażować w pomoc. Nie miałem zbytnio kontaktów we Włoszech. W sumie to się ograniczyło głównie do fanów. Ale starałem się jakoś łączyć ludzi ze sobą, robić wszystko co możliwe, aby pomóc ojczyźnie.

Kogoś z twojej bliskich bezpośrednio dotknęła wojna?

Wujek żony jest zaangażowany w walce na froncie. Tak samo jak drugi trener reprezentacji Ukrainy z mistrzostw Europy 2019. Wiem, że to oficjalnie nie rodzina, ale w siatkówce, tym bardziej ukraińskiej, wszyscy jesteśmy rodziną. Jeden z kolegów z akademii Charkowa jest więziony przez Rosjan. Cały czas nie wiemy, gdzie jest i czy żyje.

Twoje miasto nie ucierpiało w wyniku wojny?

Trafiły do nas bomby od NATO. Niedługo później Rosjanie przeprowadzili atak i zniszczyli je. Z pewnością dostali wiadomość od kogoś z Ukrainy, bo to niemożliwe, żeby tak losowo sobie strzelić i akurat trafić w naszą broń. Tym bardziej że to generalnie nie są mądrzy ludzie. Ktoś musiał dać im namiar. Ogólnie to poza lokalizacjami wojskowymi nie było w moich stronach ataków.

Z kolei wspomniany wielokrotnie Charków zupełnie nie przypomina dawnego miasta.

Mam jednego kumpla, który pomimo wielkiego zagrożenia cały czas tam siedzi. Jest zaangażowany w ciche akcje pomocowe. Jeździ nocą przy zgaszonych światłach i transportuje potrzebne rzeczy, żeby go Rosjanie nie wykryli. Na początku tak samo jak każdy był przestraszony, ale to silny i odważny chłop. Cieszę się, że Ukraina ma takich ludzi.

Czytaj też:
Mariusz Wlazły dla „Wprost”: Skra? Trudno mówić o miejscu, w którym spędziłem tyle lat, jako o obcym

W rozmowie z portalem sport.ua powiedziałeś, że wojna scaliła wewnątrz drużyny narodowe, bo zawodnicy przestali narzekać. „Boli czy nie, coś ci nie pasuje? Spójrzcie na tych ludzi, którzy bronią ukraińskiej ziemi. Czy jest im tam łatwo? Czy wszystko jest wygodne? Nie, ale wytrzymują. Robią to nie tylko dla siebie, ale także dla nas wszystkich. Jeśli dali nam możliwość reprezentowania Ukrainy na boiskach sportowych za granicą, powinniśmy to robić z honorem” – powiedziałeś w wywiadzie.

Jako człowiek uczysz się życia na przykładach. Dowiadujesz się, co jest dobre, a co złe. Co smakuje słodko, słono lub gorzko. Podobne jest teraz w aktualnej sytuacji. Nie mamy może bogatych federacji koszykówki czy siatkówki w Ukrainie, ale gdy widzisz mężczyzn, którzy są na wojnie, kryją się w bunkrach przed atakami, jedzą jak jedzą, to jak masz narzekać? Ej, ty masz wszystko, czego ci potrzeba! Nawet jeśli dostaniesz tylko jeden komplet ciuchów na całe zgrupowanie, zamknij dziób, zapieprzaj na boisko i walcz. Nikt z nas nie powie złego słowa na warunki czy jedzenie podczas zgrupowania. Jeśli tak się dzieje, to pewnie ktoś robi to po cichu, we własnym pokoju.

Polacy rozumieją co dzieje się w Ukrainie, ale jeśli mieszkańcy innych państw zobaczą naszych sportowców grających z wielkim zaangażowaniem, to może przyjdzie im do głowy pomyśleć: „O, Ukraina! A wojna. A co się na niej dzieje?”. Nawet jeśli jedna osoba na tysiąc pójdzie tym tokiem myślenia i w konsekwencji postanowi wspomóc Ukraińców, to możemy mówić o sukcesie. Zdaję sobie sprawę, że w Europie jest wiele osób, które czują się zmęczone wojną w Ukrainie i informacjami o niej, ale my jako sportowcy z tego kraju rywalizujemy na arenie międzynarodowej nie tylko ku chwale dla rodaków, ale także dlatego, by świat dowiedział się, co się dzieje w naszej ojczyźnie.

W większości dyscyplin Rosjanie są wykluczeni z rywalizacji międzynarodowej. W siatkówce też, lecz ich ranking jest zamrożony, co oznacza, że niezależnie od wyników innych państw mogą pochwalić się dobrym, niezmieniającym się wynikiem.

Może FIVB myśli, że wojna skończy się za kilka miesięcy i będą mogli bez problemu przywrócić ich do rywalizacji? Z pewnością obecność Rosji w rankingu to głupota (wywiad przeprowadzono przed decyzją o usunięciu Rosji i Białorusi z zestawienia – przyp. M.W). Czy nikt już nie pamięta sytuacji z początku wojny, gdy Polska, a także gwiazdy światowej siatkówki pokroju Bruno Rezende mocno protestowały, bo nie chciano od razu pozbawić Rosji organizacji mistrzostw świata? Światowa federacja liczyła, że coś się zmieni i po chwili będzie mogła jak nigdy nic przywrócić ich do rywalizacji. Zapytam się wprost – czy ktoś normalny wyobraża sobie teraz sytuację, w której rosyjscy i ukraińscy siatkarze mierzą się na jakiś mistrzostwach? Halo, obudźcie się.

Docierały do mnie głosy, że my, ukraińscy sportowcy, również nie powinniśmy brać udziału w zawodach sportowych, bo skoro nasi rodacy walczą na wojnie, to my powinniśmy być z nimi, a nie zajmować się jakimś sportem. Powiem coś zupełnie odwrotnego. W obecnej sytuacji ukraińscy sportowcy muszą rywalizować na arenie międzynarodowej, muszą. Każdy człowiek, który ogląda mecz naszej kadry, piłkarskiej reprezentacji czy Eliny Switoliny widzi i słyszy o Ukrainie. Nasz kraj pojawia mu się w głowie. Nawet jeśli za tym pójdzie jeden dodatkowy post na Facebooku albo jedno euro przelane na pomoc, to możemy uznać to za sukces.

instagram

Częstym wątkiem pojawiającym się przy okazji ataku Rosji jest to, że nie powinno mieszać się polityki ze sportem.

Spójrzmy na nich i na Białoruś. Tam mnóstwo sportowców robi za pupilków prezydentów. Pojawiają się na ważnych wydarzeniach, legitymując rządy Putina czy Łukaszenki. Ponadto spora grupa łączy karierę ze służbą wojskową, co już kompletnie przeczy jakiejkolwiek bezstronności. Politycy dają im pieniądze na przygotowania, ciuchy, wyjazdy itp. Może są jakieś wyjątki, które nie tykają się tego gów**, ale generalnie rosyjscy i białoruscy atleci dobrze wiedzą kto ich wspiera i co muszą robić, by się za to odwdzięczyć.

Co uważasz o zagranicznych graczach pokroju Jeni Grebennikova, Matthew Andersona czy Micaha Christensona, którzy zdecydowali się na grę w Rosji pomimo trwającej wojny w Ukrainie?

Ich w ogóle nie interesuje wojna. Ba, nie mają z nią nawet styczności. Jeśli ktoś z nich miałby bliskiego z Ukrainy i pomimo tego związałby się kontraktem z rosyjskim klubem, to byłby skończonym kretynem. Oczywiście, z szacunku do swojego kraju nie powinienem z nimi mieć teraz styczności. To jest jednak ich życie i decyzje. Jaki ja mam na to wpływ? Tak samo jak nie zmienię niczego w głowie tego piłkarza…

Anatolija Tymoszczuka?

Sam zdecydował się wdepnąć w to gów**, to niech z tym żyje. Wiem, że ludziom przychodzą różne rzeczy do głowy i najchętniej zwyzywaliby go albo zrobili coś mocniejszego. Powinniśmy się jednak cieszyć, że ludzie pokroju tego ch*** nie mieszkają już w naszym kraju. Zabraliśmy mu wszystkie odznaczenia i honory. Niech sobie robi w Rosji co chce, bye bye. Ten człowiek jest takim zerem, że jak umrze albo stanie mu się coś poważnego, to żadnemu Ukraińcowi nie będzie go szkoda. Gwarantuje ci, że jeśli będzie potrzebował pomocy – choć zakładam, że pomimo wielkiej głupoty zabezpieczył się finansowo przez lata gry – to Rosja się od niego odwróci. Póki co jest im przydatny, ale czy tak będzie zawsze? Nie sądzę. O pomocy ze strony Ukrainy nie mówię, bo ten człowiek przestał dla nas istnieć.

My jesteśmy innym narodem. Wojna pokazała, że nawzajem możemy na siebie liczyć. Człowiek odmówi sobie nawet jedzenia lub picia, byleby pomóc jakkolwiek jest to możliwe. Nawet jeśli datek będzie niewielki, to może zostać przeznaczony na gram materiału wybuchowego, który zabije atakujących Rosjan i wykurzy ich z naszego kraju.

Siatkówka dała ci wiele, jeśli chodzi o mentalność i podejście do życia?

Pokazała, że nic nie jest niemożliwe i zawsze jest możliwość, by zmienić coś w sobie. Jeśli postawisz sobie za cel dojście w pewne miejsce albo zdobycie czegoś, to przy odpowiedniej pracy jesteś w stanie tego dokonać. Mam dopiero 26 lat. Pewnie nie jestem jakimś nadzwyczaj doświadczonym graczem, ale dotychczasowa kariera pokazała mi, że da się odwrócić sytuacje, które wydawały się już krytyczne. Wygrywałem mecze, w których nie było już prawie nadziei na sukces. No właśnie – prawie.

Niby masz wokół siebie bliskich, ale na swoje życie pracujesz ty sam. Jeśli masz jakieś marzenie bądź cel, to nie musisz go opowiadać innym ludziom. Oni paradoksalnie mogą ci przeszkodzić. Trzymaj to dla siebie i pracuj nad tym jak nad najcenniejszym projektem. Jeśli 1000 osób powie, że to niemożliwe, to ty bądź tą 1001 osobą, która udowodni co innego.

Co doradziłbyś dziś młodemu Olehowi, który opuścił rodzinny dom, udając się do akademii siatkarskiej w Charkowie?

Świetnie pytanie, nigdy nad tym się nie zastanawiałem. W sumie mógłbym powiedzieć, by robił to samo co do tej pory i żeby ufał swojemu instynktowi. No może dodałbym też, żeby nauczył się pracować mocniej i chętniej, bo obecnie mam z tym kłopot (śmiech). Poza tym reszta mojej drogi do tej pory potoczyła się bardzo dobrze.

Masz już pomysł na siebie po skończeniu z siatkówką?

Przed chwilą powiedziałem ci, że jak masz jakiś plan, to najlepiej, abyś go trzymał dla siebie (śmiech). Odpowiadając poważnie, mam kilka pomysłów. Chodzi mi po głowie praca trenera. Chciałbym zmienić coś w ukraińskiej siatkówce. Jeśli będę miał możliwość, umiejętności i poparcie, to chciałbym zostać prezesem Ukraińskiego Związku Siatkówki. Już widzę, że pod wodzą Mychajło Melnyka sporo się zmienia, jeśli chodzi o volley w naszym kraju.

Jeśli przez następne lata kariery będę odnosił sukcesy, to z pewnością pomoże mi to w zdobyciu kolejnych kontaktów w świecie siatkówki. W połączeniu z popularnością będę mógł to wykorzystać do rozwoju dyscypliny w Ukrainie.

Co byś zmienił w ukraińskiej siatkówce?

Gdy wygramy wojnę, musimy zwrócić uwagę na system szkolenia dzieci i młodzieży. Stworzyć nowe akademie, w których mieszkały i trenowałyby dzieci. Potrzeba także rozwoju trenerów. Muszą wyjeżdżać za granicę, by zdobywać wiedzę. Polska nie leży daleko, a tu przecież jest wielka siatkówka. Chciałbym, żeby ukraińscy szkoleniowcy wyjeżdżali właśnie do was, do Włoch czy Francji. Obserwowali treningi, zbierali informacje, a później te know-how przenieśli na rozwój juniorów w Ukrainie.

We Włoszech już dzieci w wieku 5-6 lat bawią się siatkówkę. Oczywiście, to nie ma zbyt wiele wspólnego z prawdziwą grą, ale jest piłka, siatka, linie – to wystarczy do aktywizacji najmłodszych. Przychodzą też na mecze pierwszego zespołu i łapią zamiłowanie do tego sportu. Nie zakładam, że każdy z juniorów, kto dołączy do akademii, zostanie profesjonalnym zawodnikiem, ale musimy mieć wielkie grono adeptów siatkówki, z których po latach będzie można stworzyć kolejnych reprezentantów Ukrainy. Wiem, że brzmię pięknie, a nie mówię o finansach. Rozumiem, że wprowadzenie takiego systemu wiąże się z olbrzymimi pieniędzmi. Potrzeba sponsorów, którzy też muszą widzieć sens przeznaczenia środków. W tym widziałbym jednak swoje zadanie, gdy skończę karierę jako utytułowany i znany – choć nie tak jak Andrij Szewczenko – sportowiec.

Na koniec wyjaśnijmy pewną rzecz. Kto jest najlepszym Semeniukiem w siatkówce? Kamil czy Jurij?

(Płotnycki śmieje się – przyp. M.W)

Kurczę, grają na różnych pozycjach. Muszę trochę generalizować, ale stawiam na Kamila. Oprócz niego widziałem w życiu tylko jednego zawodnika, który podchodziłby do siatkówki i treningów tak profesjonalnie jak on. To Matthew Anderson. Kamil jest jak robot. Czasem, gdy obserwuję go na treningach, to sobie myślę: „Chłopie, daj spokój. Nie kompromituj nas” (śmiech). Już przed transferem do Perugii domyślałem się, że to sportowy świr, ale gdy zobaczyłem na żywo jak ćwiczy na siłowni, to z góry wiedziałem, że nie mam co konkurować. Nie chodzi mi o ciężary, po prostu nie jestem w stanie zrobić połowy jego ćwiczeń. Jurij to także jeden z największych profesjonalistów w reprezentacji Ukrainy, więc chyba to nazwisko w siatkówce jest synonimem wielkiej jakości.

Czytaj też:
Wojciech Żaliński dla „Wprost”: Czujemy się sfrustrowani, że nie jesteśmy słuchani
Czytaj też:
Słynny siatkarz krytykuje zmiany w siatkówce. „Trudno się zarządza klubem, gdy przyjadą do niego wraki”