Wojciech Żaliński dla „Wprost”: Czujemy się sfrustrowani, że nie jesteśmy słuchani

Wojciech Żaliński dla „Wprost”: Czujemy się sfrustrowani, że nie jesteśmy słuchani

Wojciech Żaliński
Wojciech Żaliński Źródło:Newspix.pl / Adam Starszynski / PressFocus
Dwukrotny zdobywca Ligi Mistrzów z Grupą Azoty ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle, ale przede wszystkim, znana i szanowana postać w siatkówce. Wojciech Żaliński, bo o nim mowa, na ligowych parkietach gra od niemal dwóch dekad. W specjalnej rozmowie dla „Wprost” zebraliśmy wspólnie wiele ciekawych, nieoczywistych historii.

Dla Wojciecha Żalińskiego sezon 2023/24 będzie osiemnastym na parkietach polskiej ligi. Człowiek, który grał dla Radomia, Warszawy, Gdańska czy Olsztyna, ostatnie dwa lata spędził w barwach Grupy Azoty ZAKSY Kędzierzyn-Koźle.

W rozmowie dla „Wprost” przyjmujący, który był nawet przez chwilę reprezentantem Polski, opowiedział nam o dawnych i tych bardziej współczesnych czasach w PlusLidze. Wyjaśniając m.in. jaki jest kapitan Aleksander Śliwka, dlaczego terminarz siatkarski jest wariacki oraz czy chciałby odwiedzić… lotnisko Warszawa-Radom.

Wywiad z Wojciechem Żalińskim, siatkarzem Grupy Azoty ZAKSY Kędzierzyn-Koźle

Maciej Piasecki („Wprost”): Jesteśmy w okresie wakacyjnym, przynajmniej w przypadku siatkówki klubowej. Czy ja słusznie zauważyłem, że w trakcie trasy wakacyjnej zahaczyłeś o lotnisko w Radomiu?

Wojciech Żaliński (siatkarz Grupy Azoty ZAKSY Kędzierzyn-Koźle): Nie, niestety nie miałem okazji. Na wakacje ruszyłem z Pyrzowic, bo ze względu na kończący się rok szkolny, byliśmy jeszcze w Kędzierzynie-Koźlu. Ale nie ukrywam, żałuję, bo jak otwarto radomskie lotnisko, to tak myślałem, że fajnie by było kiedyś wystartować prosto z domu.

Jeszcze tam nie dotarłem, choć w któryś weekend odwiedziłem Radom. I w momencie, kiedy samolot wzbija się ponad miastem, można mówić o sporym wydarzeniu dla miejscowych. Przeżyłem już jedno takie, nawet nie wiem, czy to nie była ta premierowa wyprawa. Pamiętam, że wyszedłem na taras, spojrzałem na samolot z Paryża i pomyślałem: No, wreszcie ten moment nadszedł!

twitter

Fakt faktem mowa o lotnisku, a jednak pieniądze na siatkówkę potrafi wyłożyć.

To prawda. Jestem mieszkańcem Radomia, mam tam bliskich, ale opieram się głównie na doniesieniach medialnych w wielu kwestiach. Skoro jednak faktycznie lotnisko Warszawa-Radom, jakkolwiek ta nazwa brzmi, weszła do siatkówki żeńskiej to są to dobre wieści.

Dziewczyny będą wysoko latać, przynajmniej w teorii.

Z tego co widziałem, jaki zespół budują, to chyba takie są założenia. Żeby wysoko latać.

Skarżysko-Kamienna, w którym się urodziłeś, czy jednak wspomniany Radom – gdzie bliżej sercu?

Tak właściwie to pół na pół. Akurat jestem w takim momencie życia, że dokładnie połowę życia spędziłem w Skarżysku, a drugą połowę w Radomiu. W tym drugim przypadku, trochę w rozjazdach, ale ostatecznie ponownie tam lądowałem.

A poczucie humoru i dystans do siebie, czyja to zasługa?

Przede wszystkim to naleciałość z szatni siatkarskiej. Pamiętam początki w Radomiu, co tam się działo… Wszędobylski „łach”, tego inaczej nie da się określić. Jak wchodziłeś do szatni to strach było się ruszyć, bo z każdej strony mogła nadejść szpilka (śmiech).

W czasach w których zaczynałem, miałem przyjemność grać z Pawłem Bilińskim czy Robertem Pryglem. To był chyba najlepszy duet od wbijania szpilek wszędzie i w każdej sytuacji. Najlepsza była ta inteligencja żartu, w jaki sposób i jakiej sytuacji się na takie rzeczy decydowali. Nigdy nie było do końca wiadomo, czy to jest na poważnie, czy jednak mowa o żarcie.

To był najmocniejszy „folklor” siatkarski z jakim miałeś do czynienia?

Zdecydowanie, nie można porównać tej szatni do żadnej innej. A naszym trenerem był jeszcze wtedy Jan Such. Nie graliśmy na najwyższym poziomie sportowym, ale byliśmy kapitalnie zżyci. Skupialiśmy się na wielu rzeczach, nie tylko na sporcie, jeśli tak to mogę określić. To słowo „folklor” mi tu bardzo pasuje.

Jakaś smaczna anegdota z tamtych lat?

Nie wiem czy jest jeszcze coś, o czym wcześniej nie wspominałem… Na pewno pamiętam obóz w Zakopanem, miejscem akcji był COS. Oczywiście z trenerem Suchem, który zabierał tam chyba wszystkie swoje drużyny. Zgrupowanie zaczynało się od legendy w jego wykonaniu, takiej zabawnej – z perspektywy lat – opowiastki.

„No, jak będziecie dobrze trenować, to po kilku dniach obozu zorganizujemy specjalnego grilla, integrację, zamówiłem już orkiestrę, naprawdę będzie fajnie”. Tak opowiadał.

To co, my trzy-cztery dni mocno pompowaliśmy, bo wiadomo, że w męskim gronie każdy czeka na integrację podczas obozu. Nadszedł w końcu ten dzień, wieczór, przychodzimy na kolację i faktycznie, na miejscu już jest orkiestra, wszystko gotowe. My pod dużym wrażeniem, rzeczywiście trener zorganizował tak, jak zapowiadał.

A po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że ta orkiestra to tam przyjeżdżała cyklicznie do tego ośrodka (śmiech). Zatem trener dorzucił trochę do tej swojej opowieści, sugerując specjalnie załatwioną nagrodę. Orkiestra grała tak czy owak, tydzień w tydzień.

Czytaj też:
Paweł Papke dla „Wprost”: Siatkarsko prześcignęliśmy Włochów. Nie musimy martwić się przez 15-20 lat

Sukcesy jakie osiągasz z ZAKSĄ, to jest trochę rekompensata tego, że w reprezentacji Polski zaliczyłeś – pomimo solidnej gry w lidze – tylko epizody?

Nie do końca. Patrząc na swoją drogę sportową, nie miałem prawa poważniej zaistnieć w reprezentacji Polski. Jestem z rocznika Miśka Kubiaka, Bartka Kurka, Pita Nowakowskiego, Andrzeja Wrony, Damiana Wojtaszka czy Grześka Łomacza. Nie miałem szans, żeby wbić się do wąskiego grona reprezentantów. Mówiąc wprost, byłem za słaby.

Musiałbym wygryźć albo Kubiaka, albo Kurka, który połowę życia grał jako przyjmujący. Do tego przecież jeszcze „Winiar”, Michał Ruciak. Tych klasowych przyjmujących było tyle, że ja nie miałem prawa się dobić do reprezentacji. Jak zaczęło odchodzić pokolenie z Winiarskim, to wskoczył Mateusz Mika, pojawił się też Bednorz.

Jedyny moment w którym trafiłem do reprezentacji, to był turniej kwalifikacyjny w Berlinie przed igrzyskami w Rio de Janeiro. Za sobą zostawiłem „Szalupę” czy „Benjiego”.

Znalazłem nawet wywiad dla TVP Sport, w którym przyznałeś, że chciałbyś „awansować do Rio i tam pojechać”.

Wyszło jednak inaczej. Byłem członkiem zespołu podczas najważniejszego turnieju w walce o igrzyska i mogłem budować swoje nadzieje na igrzyska. Po kilku miesiącach to Bednorz i Szalpuk walczyli o czwarte miejsce wśród przyjmujących w kadrze. I byli w lepszej formie. Dodatkowo wiedziałem, że trener Antiga nie ma mnie w swoich planach.

Akurat w terminie turnieju w Berlinie byłem w najlepszej dyspozycji sportowej w życiu. I na dwa tygodnie byłem selekcjonerowi widocznie potrzebny. A później drogi się rozeszły, ale i tak jestem bardzo wdzięczny, że mogłem przeżyć taki czas jako reprezentant.

Nigdy jednak nie miałem i nie mam pretensji o to, że nie pojechałem na igrzyska do Rio.

A dzisiaj jesteś w najlepszym zespole w karierze.

Nie ma nawet co porównywać. ZAKSA jest obecnie stawiana na równi z najlepszymi drużynami w Europie. Co więcej, dwa ostatnie sezony to przecież zwycięstwa w Lidze Mistrzów i puchary, które wylądowały w Kędzierzynie-Koźlu. Więc nie wiem, czy muszę coś jeszcze do tego dodawać.

twitter

Ile potrzeba czasu, żeby stać się pełnoprawnym Zaksiakiem?

To zależy o co dokładnie pytasz. Sportowo i charakterologicznie nie miałem problemu. Szybko wiedziałem, w jakiej roli będę funkcjonował w drużynie. Ciężko pracuję na to, żeby być gotowym wtedy, kiedy będzie do tego potrzeba. Nie wyciągałem na wierzch swojego „ja”, nie martwiłem się o to, czy nie gram za mało. Po przyjściu do ZAKSY nikt nie powiedział mi, że będę rezerwowym, ale wiem, w jakim zespole funkcjonuję.

Pod tym względem wejście w rolę Zaksiaka nie jest takie trudne. Zupełnie inaczej wygląda jednak odejście z tego klubu. Na szczęście ja tego póki co nie doświadczę, ale mam wrażenie, że to trudne odnaleźć się w innym zespole po funkcjonowaniu w takich realiach, jakie daje ZAKSA.

Padło hasło o „Realu Madryt siatkówki”, ze względu na dominację w Lidze Mistrzów w ostatnich latach. Osobiście wolę jednak powiedzieć, że ZAKSA to siatkarska FC Barcelona, bo jestem kibicem Blaugrany (śmiech).

Jest jeszcze jedna strona roli Zaksiaka. Pamiętam ostatni sezon, kiedy często pojawiałem się na boisku, bo zespół tego potrzebował. To było trudne, bo nie dałem tyle, ile wymagała sytuacja. ZAKSA odpaliła dopiero wtedy, kiedy w zespole pojawił się Bartek Bednorz. To on wziął wówczas ciężar Zaksiaka na siebie.

Pamiętam, że po wygranej w Lidze Mistrzów w 2022 roku wspomniałeś, że „nikt nie weźmie cię za wariata, jeśli nazwiesz Kamila Semeniuka najlepszym przyjmującym świata”. To samo mógłbyś powiedzieć po sezonie 2022/23 o Bednorzu?

Tamte słowa padły po finale, w którym Kamil wziął nas na plecy i zgarnął ostatecznie nagrodę MVP w meczu o najważniejsze trofeum w Europie. Zatem nadal twierdzę, że to nie było wariactwo z mojej strony. A Bednorz? Były takie momenty w tym sezonie, po meczu w Perugii czy półfinale w Rzeszowie, że mógłbym to powiedzieć o Bartku i nikt nie wziąłby mnie za wariata.

Sam finał w Turynie to już było inne granie ZAKSY niż w fazie play-off w PlusLidze. Tam zbilansowało się dużo bardziej, rozłożyło na wielu graczy. Wzięliśmy z tego tortu swoją porcję i dołożyliśmy na boisku tyle, ile mogliśmy. Dlatego nie ma co zestawiać występu w finale Ligi Mistrzów Bartka i Kamila.

Inna sprawa, że sport tak szybko weryfikuje, że najczęściej jesteś tak dobrym zawodnikiem, jak twój ostatni mecz. Rok temu powiedziałem o Kamilu, jako o najlepszym przyjmującym na świecie, to teraz wzięto by mnie po tych słowach za wariata. A prawda jest taka, że Semeniuk ani rok temu nie był tak dobry, jak teraz nie jest tak słaby. Zarówno Kamil, jak i Bartek, to po prostu światowa czołówka i należy o tym pamiętać.

twitter

Obawiałeś się Jastrzębskiego Węgla przed Turynem a już po porażce w PlusLidze? Tak szczerze, już z perspektywy ładnego kawałka czasu.

Znowu, byłbym wariatem, gdyby powiedział, że byłem spokojny o wynik w Turynie.

Kiedy wracam do tamtego czasu po finale PlusLigi, a przed walką o Ligę Mistrzów, to przede wszystkim zmieniliśmy trochę sposób naszego trenowania względem tego, jak szykowaliśmy się pod finały mistrzostw Polski. Widać było po tej zmianie minimalny, ale zauważalny progres naszego zespołu.

Dodatkowo na przestrzeni tych dziesięciu dni te finały PlusLigi w nas siedziały. Nie obawiałem się finału w Turynie, ale nie miałem też przekonania, że na pewno wyjdziemy i ogramy Jastrzębski Węgiel. Kluczowa z perspektywy meczu wydaje się być, paradoksalnie, końcówka pierwszego seta. Bo tę partię ostatecznie przegraliśmy. Ale nasza drużyna zbliżając się na kilka punktów, odrabiając straty, uwierzyła w to, że jest w stanie z tym przeciwnikiem wygrać w Turynie.

Czytaj też:
Wygrała polska siatkówka, choć Włosi i tak wiedzą swoje. Tak wyglądały finały w Turynie

Opowiedz mi proszę o tym, na czym polega przywództwo Olka Śliwki w drużynie. Bo ile razy spoglądam na ZAKSĘ, odnoszę wrażenie, że to klucz. I z niego korzysta także, w nieco innym wymiarze, Nikola Grbić w reprezentacji Polski.

Nie chciałbym wyciągać czegoś, co było w szatni i koledzy mogliby sobie nie życzyć…

Ale opowiem o takim jednym momencie, który może dobrze zobrazować, jak ważną rolę Olek odgrywa w drużynie. Siedzieliśmy na kolacji, już po meczu w Turynie. Jeszcze z chłodnymi głowami, wiesz o czym mówię.

Tak. I z chłodnymi szampanami.

Dokładnie. Trener przemawiał i to były bardzo przejmujące słowa. Podziękował każdemu, bo każda jednostka swoje włożyła, żebyśmy znaleźli się na końcu tej drogi, szczęśliwi z sukcesu. Przy tym powiedział wyraźnie, wskazując i dziękując słowami: „Olo, to jest twój zespół, pod twoim przywództwem”. To jest coś, co z ust trenera mocno wybrzmiało, ale tak naprawdę każdy to czuł.

Ja też nie potrafię do końca opisać tego, na czym polega wspomniane przez ciebie przywództwo. To nie jest tak, że tu wciśniesz control+C, a w innym klubiem control+V i zadziała tak samo. Olek to jest człowiek, który ma zdolność rozwiązywania kłopotów. Od tych boiskowych, jest końcówka, trudny moment i wiemy, że możemy mu zaufać. Po takie sytuacje organizacyjne w życiu drużyny.

facebook

Za mojego pobytu w klubie nie było takich trudnych rozmów, pożarów, które trzeba było gasić. Ale jeśli pojawiał się choćby zalążek kłopotów, to Olek Śliwka nie udawał, że sprawy nie ma, tylko starał się reagować szybko i skutecznie. Jest człowiekiem spokojnym, ma w sobie sporo dyplomacji i przede wszystkim potrafi rozmawiać z ludźmi.

On jest przywódcą. To nie jest gość, który krzyczy w szatni, żeby być usłyszanym, tylko kiedy się odezwie, to wszyscy – starsi czy młodsi – słuchają. Nie słyszą, tylko słuchają.

Po tych słowach czuję, że wyczerpaliśmy temat. Przeskoczmy zatem do Tomasza Fornala. Graliście razem, kiedy wchodził do PlusLigi, jeszcze w Radomiu. Czułeś już wtedy, że z tej mąki będzie chleb?

To jest taka sytuacja, że teraz mogę powiedzieć: „Nie no, oczywiście, Tomek od razu był kawałem gracza”, a reszta przytaknie, że się znam. Ale nie będę kłamał. Tak, to było widać od początku (śmiech).

Tomek Fornal dołączył do Radomia jakieś pięć-sześć lat temu. Ja byłem już z jedenaście sezonów w lidze i niektóre elementy w treningu nadal sprawiały i sprawiają mi problemy. A tu nagle przychodzi taki roztrzepany młokos. Pamiętam, że Tomek był jeszcze wtedy takim młodym chłopakiem, który na pewno miał problemy z punktualnością. Dopiero wchodził w dorosłe życie. Potrafił wejść do hali trzy minuty przez początkiem treningu, włosy każdy w swoją stronę, jeszcze półśpiący i stawał do przyjęcia. Bez rozgrzewki gość jak gdyby nigdy nic, przyjmował wszystko praktycznie perfekcyjnie w punkt.

Po Fornalu było widać i czuć, że to jest gość na wielkie granie. On wszedł do zespołu i nie potrzebował okresu na aklimatyzację. Po prostu, znalazł się w szóstce mocnej drużyny i był pewniakiem. To pokazywało, że jest predysponowany do gry w dużą siatkówkę, co zresztą teraz pokazuje.

Ale w Radomiu kolejki po zdjęcia z Fornalem pewnie były trochę krótsze.

Masz rację! Ja ogólnie nie mogę spojrzeć na Tomka z dzisiejszej perspektywy, że to jest idol dla młodzieży, że działa to całe szaleństwo. Dla mnie to jest dalej taki gość z Radomia i fajnie, że potrafi się nadal tak zachowywać, być po prostu normalnym.

Pamiętam, że dla mojego syna wtedy Tomek był takim starszym kolegą. Tak na granicy z młodszym wujkiem (śmiech). Załapali jednak fajny kontakt. I dzisiaj, jak Tomek jest osaczony przez fanki po meczach, to podejdzie z radością do syna, jak stary znajomy i pod tym względem się nic nie zmieniło. Nie potrafię widzieć go inaczej i tak to zostanie. W prywatnych relacjach jest normalnym, fajnym gościem i bardzo to sobie w nim cenię.

Sezon 2023/24 będzie „osiemnastką” Wojciecha Żalińskiego w lidze. Będzie jakaś specjalna celebracja takiego osiągnięcia?

Może jakaś studniówka? Nie no, żartuję (śmiech).

Nie jestem jakiś wyjątkowy ze swoim stażem. Jest grono chłopaków, którzy grali dłużej ode mnie. „Rucek” 20 sezonów, Paweł Woicki…

Daleko nie masz do jeszcze bardziej okrągłego jubileuszu.

To prawda, ale nie wybiegam w przyszłość. Już to 18 to rzeczywiście jest solidna liczba. Jakby mi ktoś przewidział tyle sezonów, kiedy zaczynałem granie w PLS, a później PlusLidze, to bym się tylko zaśmiał. Bo to brzmiałoby niewiarygodnie.

Ale nie robię z tego wydarzenia. Nie oczekuj, że teraz będę siedział przed tobą i mówił, że jestem fantastyczny, bo tyle już gram w lidze. Statystycznie też nie jestem najmocniejszy.

A jak zapytam o liczbę punktów zdobytych w trakcie grania?

Będzie ponad cztery tysiące.

Czyli coś tam zerkasz w statystyki.

Nie no, coś tam zerkam. Ale szczerze, to głównie za sprawą sytuacji towarzyskich w życiu drużyny. Były takie zabawne sytuacje, jak się przekomarzaliśmy, kto ma więcej występów w lidze, punktów, itd. W trakcie jakichś imprez to wywołuje sporo śmiesznych momentów.

A skoro o życiu towarzyskim, Żaliński i Staszewski są z tego samego miasta. Świat jest mały, patrząc na to, że po latach na obu postawiła ZAKSA.

To kolejna zabawna sprawa. Adrian jest ode mnie dwa lata młodszy, ale ja poszedłem rok wcześniej do szkoły. Więc choć chodziliśmy do tego samego liceum, on miał tę samą wychowawczynię co ja, tego samego pierwszego trenera w STS Skarżysko-Kamienna. Na swój sposób działo się wiele podobnego w naszym życiu, ale z trzyletnią różnicą.

Osobiście poznaliśmy się jednak dopiero w Kędzierzynie-Koźlu. Po 15 latach grania.

twitter

Do tej listy można jeszcze dopisać Kajetana Kubickiego.

Tak, grono ludzi z tego samego miasta w PlusLidze się powiększa. Kajtek gra w zespole mojego bardzo dobrego kolegi Pawła Ruska. Ciekawy chłopak, zobaczymy, jak rozwinie się jego talent. Skarżysko-Kamienna ma coraz pokaźniejszą reprezentację w siatkówce.

Czytaj też:
Benjamin Patch dla „Wprost”: Kariera siatkarska maskowała moje uczucia. Dopiero teraz poznałem prawdziwego siebie

Wróćmy jeszcze na chwilę do Radomia. Boli cię to, jak wyglądają wyniki klubu?

Trochę mnie boli, trochę nie.

Na pewno grałem tam w lepszych czasach. Byliśmy pozytywnie odbieraną drużyną w lidze, każdy mógł się na nas potknąć, stracić punkty. Była fantastyczna atmosfera w hali, byliśmy zresztą takim zespołem swojego terenu. Jak przyjeżdżała czołówka na mecze z Czarnymi, to było radomskie piekło na trybunach.

Nawet teraz niektórzy koledzy z ZAKSY wspominają, że kiedyś do Radomia jechało się z naprawdę dużą obawą.

Z duszą na ramieniu.

Dokładnie. Wyjazd do Radomia zapowiadał ciężkie starcie. A w minionych dwóch sezonach?

Komplet punktów na wyciągnięcie ręki.

Do Radomia jechało się głównie przybić pieczątkę i odhaczyć zwycięstwo. Kiedy na to patrzyłem, z perspektywy swojego przywiązania do miasta, to serce krwawiło, patrząc na występy Czarnych w PlusLidze.

Słaba atmosfera na pustych trybunach, kiepski odbiór klubu w rozgrywkach. Często nowy obiekt wydaje się być momentem zwrotnym w dziejach, a w przypadku Czarnych, to chyba poszło w drugą stronę. Choć żadna to wina nowej hali. Kiedy jednak przyjeżdżam do Radomia na ligowy mecz, to nie ma sentymentów. Byłem zadowolony, kiedy wygrywałem, bo tak to jest w życiu sportowca.

Mam jednak wrażenie, że w Radomiu nadchodzą lepsze czasy. Na pewno zatrudniene tak znanej postaci w polskiej siatkówce jak Paweł Zagumny sugeruje, że klub nie chce się zwijać, a rozwijać. Liczę, że „Guma” zaprowadzi porządek i rozwinie Czarnych.

Myślisz o siatkarskim życiu po życiu? Czy pogadamy o tym za jakiś czas?

Myślę. Rozmawiam z moimi kolegami, którzy skończyli granie, jak to wygląda w praktyce. Mówią często o tym, że nie jest to łatwy okres. Organizacja życia na nowo, finanse, sporo spraw, którym trzeba stawić czoła.

Wszyscy jednak mówią, jak jeden mąż, że najbardziej brakuje tych emocji, których doświadczasz, będąc czynnym sportowcem. Ta magia szatni, rywalizacja sportowa. Choćby z tego względu chciałbym grać jak najdłużej, bo wiem dobrze, że później do tego nie da się już wrócić w takim wymiarze.

Podkreślam jednak, że to nie jest kwestia przeciągania kariery, wyciągania ostatnich pieniędzy, itd. Jeśli będę czuł, że to już czas na koniec, to nie będę grał na siłę. Jeśli jednak zdrowie pozwala, sportowo utrzymuję poziom pozwalający na rywalizację o miejsce na parkiecie, to chcę to robić. Z tyłu głowy pojawiają się już jednak myśli o tym, co wydarzy się, kiedy przestanę grać. Sprecyzowanego czasu na to teraz nie mam.

Nie chcę też skupiać się na przyszłości w takim stopniu, żeby wytrącało mnie to z bycia czynnym siatkarzem. Bo to byłoby bezsensowne.

twitter

Sporo mówiło się w trakcie sezonu o zbyt dużych obciążeniach wynikających z natłoku spotkań do rozegrania. W przypadku zawodników, jesteście – paradoksalnie – zmęczeni takim podejściem ze strony siatkarskich decydentów?

Często zagryzaliśmy zęby. Na pewno nie będę tu teraz przytaczał konkretnych przykładów, że „zawodnik X” dokładnie 15 stycznia miał taką kontuzję, a mimo tego, zagrał w meczu ligowym. Ale przypominam sobie wiele takich sytuacji, że ktoś grał w takim a nie innym stanie i gdyby nie ranga meczu, to by po prostu nie wystąpił.

Przykładowo jeden z graczy ZAKSY wstał w dniu finału Pucharu Polski z gorączką, rozchorował się i normalnie by pewnie nie zagrał, ale ze względu na stawkę, wystąpił. Przed półfinałem Ligi Mistrzów z Perugią też pojawił się uraz w drużynie. Sprawa, którą normalnie leczy się w siedem dni, a tu trzeba było działać w dwa, wziąć tabletki i zagrać w bardzo ważnym spotkaniu. Mnóstwo było takich przykładów w tym sezonie.

My nie jesteśmy jednak jakimś ewenementem. W innych zespołach też tak było i to, powiedzmy, jest część życia profesjonalnego sportowca.

Nie powiesz im jednak, że to jest normalne.

Wiadomo, że inaczej spojrzą na to zespoły z dolnych rejonów tabeli, nie mające takich obciążeń, a inaczej zespoły, które walczą na kilku frontach, jak np. ZAKSA.

Na pewno czujemy się sfrustrowani, że nie jesteśmy słuchani. Nas słyszą, ale nikt nie chce słuchać. Tacy kadrowicze nie mają chwili wytchnienia. Po sezonie ligowym dostają dosłownie parę dni, w których często jest tak, że nie zdążą ruszyć na wakacje. Bo nie da się tak od ręki załatwić wszystkich zaległych spraw z sezonu. Zwykłe, prozaiczne sytuacje, które zazwyczaj trzeba po prostu ogarnąć. Możesz nie zdążysz się wyrobić, później jedziesz na kadrę na cztery-pięć miesięcy reprezentacyjnych obowiązków. Dostaniesz tam trzy-cztery dni wolnego, które też trudno wygospodarować na normalny wyjazd z rodziną.

I co? Wracasz z kadry do klubu, tydzień trenowania i już wymagają, żeby ruszać z graniem w PlusLidze i nie tylko. Skoro pobierasz pieniądze, no to trudno się dziwić, że są względem ciebie wymagania z klubowej strony.

Współczuję tym chłopakom, którzy grają w takim cyklu od kilku lat. Rozumiem ten punkt widzenia, że tych meczów jest po prostu za dużo i powinno być mniej. Nie mam jednak przekonania, że znajdzie się idealne wyjście, które będzie w stanie zadowolić każdego.

Czytaj też:
Specjalnie oświadczenie i przeprosiny dla Wilfredo Leona. Poszło o skandaliczne słowa
Czytaj też:
Prezes ZAKSY Kędzierzyn-Koźle dla „Wprost”: Po Bednorza ustawiła się kolejka. Oto sekret naszych sukcesów

Źródło: WPROST.pl