Marcus Nilsson dla „Wprost”: Po siatkówce trafiłem do innego świata. Mam styczność z umierającymi ludźmi

Marcus Nilsson dla „Wprost”: Po siatkówce trafiłem do innego świata. Mam styczność z umierającymi ludźmi

Marcus Nilsson
Marcus Nilsson Źródło:Newspix.pl / Lukasz Laskowski / PressFocus
W klubowej siatkówce był utytułowaną gwiazdą pierwszej i drugiej dekady XXI wieku. W karierze reprezentacyjnej nie mógł myśleć o podobnych sukcesach. Mimo to Marcus Nilsson to dziś spełniony siatkarsko człowiek, który znalazł nowe życie pracując w szpitalu. Legenda szwedzkiego volleya, były zawodnik Farta Kielce w długiej rozmowie dla „Wprost” opowiada o długowieczności, przygodach za granicą czy znanych postaciach, jakie spotkał na drodze.

Jak trafić ze Szwecji na europejski szczyt? Z czego zapamiętał grę w Polsce? Dlaczego nie musiał dawać żadnych uwag Luciano De Cecco? Kto dziś jest „Marcusem Nilssonem siatkówki”? Czołowy atakujący kontynentu dzieli się wieloma anegdotami.

Michał Winiarczyk: Łatwo się przyzwyczaić do życia bez częstych przeprowadzek i zmian klubów?

Marcus Nilsson: Chyba tak, bo żyję teraz zupełnie innym trybem niż przez kilkanaście lat kariery. Wróciłem w rodzinne strony w 2018 roku, rozpocząłem studia i mieszkam w jednym miejscu. Dziś mam już dwa tytuły licencjata, „zwykłą” pracę i mało czasu na podróże, za którymi tęsknię. Pokochałem jednak obecną rzeczywistość. Nowe zajęcia napędzają mnie do działania. Gdy grałem w siatkówkę, robiłem wszystko, by być w niej najlepszy. Teraz mam inne dziedziny, w których chcę się rozwijać.

Co cię skłoniło do pójścia w kierunku medycyny?

Przypadek. Gdy wróciłem do kraju, zapisałem się na studia z biomedycyny ze specjalizacją z fizjologii wysiłku fizycznego. Zakładałem, że chcę robić coś, co łączy się z ciałem. Nie chciałem jednak być trenerem personalnym. Potrzebowałem czegoś więcej. Program studiów był bardzo ciekawy. Mieliśmy sporo ćwiczeń, ale również dużo naukowej wiedzy na temat ludzkiego ciała, leczenia zwyrodnień i chorób. To zasiało we mnie zainteresowanie medycyną. Po ukończeniu jednych studiów, zapisałem się na kolejne. Te skończyłem w lutym. Z przypadku odnalazłem się w środowisku, które bardzo polubiłem.

Zacząłem pracę w marcu. Niby miałem wiedzę ze studiów, ale teoria teorią, a praktyka praktyką. Pracuję obecnie w departamencie medycyny nuklearnej w małym szpitalu. Zajmuję się też także produkcją materiałów dla pacjentów w laboratorium. Wcześniej moimi obowiązkami były tylko zastrzyki czy dokumentacja.

Siatkówka do czegoś ci się dziś przydaje?

Mam mentalność zwycięzcy i chęć do wielkiej walki, niepoddawania się. Wiem, że tak samo jak w siatkówce, tak i w obecnej pracy natrafię na porażki. Wykonuję mnóstwo zastrzyków. Czasem trudno jest znaleźć u pacjentów żyły. Niektórzy rezygnują i proszą kolegów lub koleżanki z pracy o pomoc. Dla mnie to porażka, jeśli takiej czynności nie mogę wykonać sam. Nawet w przypadku poszukiwania żył wychodzi ze mnie upór, który wykształcił się w siatkówce.

Zmieniłeś się jeśli chodzi o charakter?

Nie mam wątpliwości, bardzo mocno. Gdy jesteś profesjonalnym sportowcem, musisz myśleć o sobie jako o nieśmiertelnym, niepokonanym człowieku, którego nic i nikt nie zniszczy. Uważasz się za najlepszego atletę, który i tak spełni swój cel. Wiara w siebie jest kluczem do sukcesu każdego sportowca. Potrzeba tu trochę arogancji. Niby siatkówka to sport zespołowy, ale na zespół składają się pojedyncze osoby.

Po siatkówce trafiłem do innego świata. Nie mam już rywali w postaci innych ludzi po drugiej stronie siatki. Mam styczność z ludźmi, którzy umierają. To zmieniło moją perspektywę na życie. Zrozumiałem, że wystarczy tylko…

(Nilsson pstryka palcami – przyp. M.W)

…chwila, moment i już cię na tym świecie nie ma. W szpitalu zdałem sobie sprawę, że nigdy nie wiesz, czy jutro się obudzisz. Nowa praca wpoiła mi pokorę i szacunek dla życia, tego, że mogę wstawać każdego dnia będąc zdrowym i robić to, co chcę robić. Gdy miałem 20 lat uważałem wszystko za rzecz oczywistą. Czułem się jak jakiś niezniszczalny superbohater. Dziś daleko mi do tamtego myślenia.

Czego brakuje ci ze starego, siatkarskiego życia?

Nadal kocham rywalizować i wygrywać. Brakuje mi tego charakterystycznego momentu zwycięstwa po ostatniej piłce – szoku połączonego z euforią. Tęsknie również za typowym życiem drużynowym np. żartów w szatni.

Gdy przygotowywałem się do rozmowy, próbowałem znaleźć odpowiedź na pytanie: „Jak to możliwe, że gość ze Szwecji zrobił tak wielką karierę w siatkówce?”. Nie znalazłem rozwiązania.

Ja też ci go nie podam, bo sam nie wiem jak do tego doszło (śmiech). To kombinacja wielu czynników. Jako dziecko uprawiałem chyba wszystkie dyscypliny, jakie tylko mogłem. W przypadku siatkówki też chyba możemy mówić o przypadku. Zgłosiłem się do liceum siatkarskiego ze względu na kolegę z klasy, który tam się zapisał. Nie wiedziałem zbytnio nic o tym, ale namówił mnie, bym też się zgłosił. Przeszedłem testy, przez co musiałem pogadać z rodzicami, czy warto jest wyjeżdżać daleko od domu, by iść do szkoły siatkarskiej. Było 50 na 50, więc sam podjąłem decyzje. Zaryzykowałem i się opłaciło.

Po trzech latach nauki dostałem wiadomość od kolegi, który grał w kadrze Szwecji i miał znajomości we Włoszech. Powiedział mi, że klub z drugiej ligi szuka rezerwowego atakującego do treningów. Chciałem zobaczyć jak to będzie wyglądać, więc zgodziłem się, ale w głowie miałem myśl, że spędzę sezon i wrócę do Szwecji, by zacząć studia na uniwersytecie. Chciałem iść drogą normalnego człowieka po liceum. Skończyło się na tym, że po pierwszym sezonie spodobało mi się i postanowiłem przedłużyć grę w siatkówkę o kolejny rok. Później doszedł jeszcze następny i tak szło aż do końca kariery (śmiech).

twitter

Podejrzewam, że szwedzka siatkówka nieco zakrzywiała punkt widzenia na siatkarski talent. Kiedy po raz pierwszy zdałeś sobie sprawę, że umiesz grać na dobrym, międzynarodowym poziomie?

Pierwszy sezon na drugim szczeblu we Włoszech był trudny. Dziś wiem, że wynikało to z troski trenera. Zależało mu na mnie. Szybko zorientował się, że mam potencjał i wziął mnie pod opiekę. To oznaczało większe wymagania. Cały zespół dużo trenował, ale ja miałem jeszcze dodatkowe zajęcia – przed lub po normalnych jednostkach treningowych. Mimo tego nie grałem zbyt wiele. Wchodziłem na pojedyncze akcje zadaniowe. Trudno mi było więc stwierdzić, że mam potencjał, skoro za dużo nie grałem.

Postęp w rozwoju zauważyłem w lecie, gdy trafiłem do kadry narodowej. Prezentowałem się znacznie lepiej niż wcześniej. Dostałem angaż w drugiej lidze greckiej, gdzie grałem dużo. Wygraliśmy zmagania, ale nadal nie byłem jeszcze świadomy swoich umiejętności. Przełom nastąpił w kolejnym roku, bo ekstraklasa grecka niecałe 20 lat temu stała na wysokim poziomie. Występowali w niej między innymi Lloy Ball, Clayton Stanley czy Dante – roiło się od wielkiej jakości. Towarzyszyły temu dobre pieniądze i kibice. Jako beniaminek byliśmy rewelacją sezonu, zajmując szóste miejsce. Z kolei indywidualnie zająłem pierwsze miejsce w klasyfikacji najskuteczniejszych zawodników. Byłem także czołowym serwującym ligi. To dało mi do myślenia: „O kur**, ja coś tam umiem grać”.

W tym sezonie pierwszy raz trafiłem na gości, którzy naprawdę zmusili do wytężonej gry. Mimo to wciąż byliśmy underdogiem, wobec którego nie pokładano dużych nadziei. Nawet jeśli urywaliśmy punkty najmocniejszym, to zwracano uwagę, że jesteśmy niedoświadczonym zespołem.

Później trafiłeś do Iraklisu, z którym dotarłeś do finału Ligi Mistrzów, a sam zapracowałeś na pierwszą nagrodę MVP sezonu.

Uważam, że wielką robotę wykonano przy konstruowaniu zespołu. Trafił nam się zbiór gości, którzy idealnie do siebie pasowali. Co więcej, skład nie przechodził rewolucji. Co roku zmieniało się 1-2 zawodników. Trzon drużyny prezentował podobne wartości na boisku i poza nim. Poza tym trener w pierwszym sezonie zrobił wiele dobrego, jeśli chodzi o atmosferę. Nie był może wybitnym specjalistą do spraw taktycznych, ale wiedział jak z zawodników stworzyć drużynę. Zrobił to, a my jako kolektyw przetrwaliśmy razem kolejne lata.

Jednego roku grasz w słonecznej Grecji, by następnego trafić do Kaliningradu. Wiele lat spędziłeś w lidze rosyjskiej.

Miałem możliwość pozostania w Iraklisie. Miałem jednak w głowie chęć poznania nowych miejsc. Po kilku latach w Grecji mało co już mnie mogło zaskoczyć. Znałem wszystkich zawodników, kluby, ich hale itp. Nie potrzebowałem analizy video, bo większość rywali miałem już dobrze rozpracowanych. Nie chcę mówić, że liga grecka stała się dla mnie nudna, ale z pewnością byłem już z nią zbyt mocno zaznajomiony. Traf chciał, że Kaliningrad zgłosił się z interesującą ofertą, więc uznałem za słuszne transfer do innego kraju.

Rosja kojarzy mi się z historiami o ogromnych wymaganiach względem obcokrajowców. Wyższa pensja, wyższe wymagania.

To prawda. Tam obowiązuje mały limit – tylko dwóch obcokrajowców na boisku. To są przeważnie duże gwiazdy, które mogą liczyć na duże wynagrodzenie. Siłą rzeczy oczekuje się od nich więcej niż od Rosjan. Gdy przechodziłem, byłem świadom co mnie czeka. Wiedziałem, że muszę od razu być dobry, bo tamtejsi prezesi nie słyną z dużej cierpliwości i mogą mnie odesłać do domu już po miesiącu.

W Dinamie Kaliningrad trafiłeś na młodego Luciano De Cecco.

Po tym człowieku od razu było widać talent. Trafił do klubu prosto ze zgrupowania kadry. Miał długi sezon reprezentacyjny w przeciwieństwie do mnie. Trenowaliśmy na obozie przygotowawczym w Moskwie. Luciano chyba przyjechał na trening z lotniska. Wystarczyło, że wystawił mi raz w piłkę. Jedno zagranie wystarczyło, żeby opadła mi szczęka. „O kurczę, szykuje się fajna zabawa w tym sezonie” – pomyślałem. Nie miałem żadnego pretekstu, żeby się do czegoś przyczepić. Zawsze gdy zgrywasz się z rozgrywającym, to dyskutujecie na temat prędkości i wysokości wystawianej piłki. On od razu tak zagrywał, że jak się zapytał mnie o to czy powinien dogrywać szybciej lub wyżej, to bez zawahania odpowiedziałem: „Jest pięknie”. Momentalnie dostrzegłem, że ten chłopak jest na innym poziomie, lecz dopiero w następnych latach rozwinął się na czołowego rozgrywającego świata.

Gdy rozmawiałem z Luciano mówił mi, że najtrudniejszym wyzwaniem była gra przeciwko gwiazdom pokroju Balla czy Stanleta oraz długie, wyczerpujące podróże.

Oj tak, z Kaliningradu wszędzie było daleko. Zdarzało się, że wylatywaliśmy na 2-3 tygodnie. Po meczu na Syberii lecieliśmy do Moskwy. Tam odpoczywaliśmy, trenowaliśmy i lecieliśmy na kolejny mecz. Bywało tak, że żyliśmy poza Kaliningradem przez miesiąc. Życie przez tak długi okres w hotelu jest męczące, ale to element charakterystyczny dla gry w Rosji.

Łatwo było ci się przyzwyczaić do mentalności Rosjan i ich stylu życia?

Gdy nie poznasz ich osobiście, to masz wrażenie, że są bardzo poważni i źle nastawieni. Jednakże po dłuższym zaznajomieniu okazuje się, że potrafią być zabawni. Gdybym się z nimi nie polubił, to bym nie spędził tylu lat w Rosji. Miałem z nimi wiele śmiechu poza boiskiem. Rosja ma to do siebie, że często jako zawodnicy spędzacie czas razem, bo macie daleko do domu. Jesz obiady nie tylko ze swoim zespołem, ale i z siatkarzami innych ekip. Z każdym rokiem sieć znajomych się powiększała.

Po pierwszym występie w Rosji wreszcie dostałeś szansę występów w Serie A. Trafiłeś do Piacenzy prowadzonej przez Angelo Lorenzettiego.

Wszystko na północy Włoch było dobrze zorganizowane. Klub działał na najwyższym poziomie. Wszystko zawsze było doskonale rozplanowane. Nie mieliśmy jednak dobrego sezonu, więc generalnie trudno mówić, bym był zadowolony z tamtego okresu. Skończyliśmy niemalże w play-outach.

Do dziś pamiętam treningi Lorenzettiego. Przed początkiem zajęć siedzieliśmy i słuchaliśmy go, jak opowiadał o planie ćwiczeń. Dokładnie opowiadał co i ile będziemy robić. Widać było, że zawsze miał w głowie plan, jak widzi swój zespół w każdym etapie sezonu. Nie zostawiał niczego przypadkowi. Jeżeli miał zaplanowany trening z naciskiem na blok, to każdemu tłumaczył: „oczekuję od ciebie tego i tego”. Myślę, że ten jego profesjonalizm i troska o szczegóły sprawiła, że wciąż odnosi sukcesy.

Czytaj też:
Bruno Rezende dla „Wprost”: Overthinking nie dawał mi spokoju. W głowie krzyczałem na samego siebie

Polscy kibice najlepiej kojarzą cię z krótkiego okresu w Farcie Kielce. Jak doszło do tego transferu?

W trakcie sezonu w Piacenzy działy się dziwne rzeczy. Dostałem list z sądu, że toczy się postępowanie wobec mojego agenta i mogę być wezwany na przesłuchanie jako świadek w sprawie. Szybko rozwiązałem z nim umowę. Zostałem bez menedżera, dodatkowo mając w zanadrzu gówniany sezon w Serie A. Miałem trudny okres wakacyjny. Dyskutowałem z kilkoma agentami, ale żaden z nich nie potrafił załatwić dobrej oferty. Doszło do tego, że zacząłem w głowie myśleć o zakończeniu kariery. Miałem fajne lata, pograłem na wysokim poziomie w wielu krajach. Uważałem, że jak na Szweda zaliczyłem ciekawą przygodę z siatkówką, która może już się skończyć.

Gdy już zacząłem układać plany pod nowe życie, odezwał się do mnie Fart Kielce. Dostałem kontrakt bardzo późno. To był chyba sierpień, już po rozpoczęciu okresu przygotowawczego. Nie wiem, czy było to spowodowane tym, że rozwalił im się jakiś zawodnik czy wciąż brakowało im jednego atakującego. Gdy otrzymałem telefon, stanąłem przed wyborem – kończyć karierę i żyć w Szwecji czy dalej grać i iść do Polski. Nie zastanawiałem się długo.

Jakie były twoje pierwsze odczucia z występów w PlusLidze?

Zderzyłem się z wysokim poziomem siatkarskim. Widziałem masę kibiców kochających siatkówki. To jest u was chyba sport narodowy. Volley jest popularny we Włoszech, ale Polska to inny świat. Gdy byłem w Serie A, spotkałem się z myśleniem Włochów, w którym byli bardzo pewni siebie, że mają najlepsze rozgrywki na świecie pod każdym względem. Biła od nich arogancja. Raptem trafiam do Polski, a tam każdy gada o siatkówce, a na mecze przychodzą tysiące widzów. Co więcej, fani jeżdżą przez cały kraj, by dopingować zespoły na spotkaniach wyjazdowych. Pamiętam, że siatkarze w Polsce nie byli żadnymi księżniczkami, które by się wywyższały. Mam nadzieję, że jest tak i dziś.

Trafiłeś do ciekawej szatni. Byli tam m.in. doświadczony Pierre Pujol, Rafał Buszek, który później został mistrzem świata czy Adrian Staszewski, obecny trzykrotny zwycięzca Ligi Mistrzów.

Mieliśmy swoje problemy wewnątrz szatni. Ogólnie Fart był ekipą złożoną z dobrych siatkarzy, ale mocno dostawaliśmy od przeciwników. Jechałeś na ZAKSĘ, Resovię czy Skrę i widziałeś kluby na innym poziomie. Oni mieli hale sportowe praktycznie dla siebie. Nie musieli ich z nikim dzielić. To stawiało ich w komfortowej sytuacji. Nie mogliśmy się z nimi równać także pod względem potencjału sportowego.

Szybko odpadliśmy z play-offów, przez co na koniec sezonu dołączyłem do katarskiego klubu. Wcześniej zmienił się trener. Przyszedł ten gość, były siatkarz, co później pracował w ZAKSIE.

Sebastian Świderski.

O tak, o niego mi chodziło. Zastąpił Grzegorza Wagnera.

Dziś jest prezesem Polskiego Związku Piłki Siatkowej.

Naprawdę!? O cholera. Myślałem, że zostanie przy pracy trenerskiej. Od razu można było powiedzieć, że ma potencjał na dobrego szkoleniowca. Nie miał zbyt wiele czasu, ale bardzo konkretnie podchodził do roboty. Szkoda, że nie trafił do nas wcześniej. ZAKSA w ćwierćfinale sprawiła nam manto.

Jak to możliwe, że gość, który zaliczył średni sezon w środku PlusLigi rok później zostaje gwiazdą całej siatkarskiej Europy?

Nowosybirsk okazał się podobnym fajnym zespołem, jeśli chodzi o atmosferę co Iraklis. Również czuliśmy się z każdym tygodniem nasze relacje się zacieśniają. Świetnie czuliśmy się na i poza boiskiem. Rosyjska mentalność siatkarska opiera się na mocnej pracy. Lubiłem ten reżim treningowy polegający na dwóch treningach dziennie. To czyniło mnie lepszym zawodnikiem.

Gdy grałem w Polsce to także czułem, że nadal mam potencjał na dobre granie. Czasem zdarzały mi się momenty formy na poziomie Champions League. Nie umiałem tego utrzymać na dłuższy okres. Uważam, że treningi w Kielcach nie były dla mnie odpowiednie. Te w Rosji mi bardziej odpowiadały. Dlatego w przeciągu roku zaliczyłem taką zmianę formy.

Możesz powiedzieć, że w sezonie 2012/2013 byłeś najlepszą siatkarską wersją siebie?

(Nilsson długo się zastanawia – przyp. M.W)

Tak. Sezon w Nowosybirsku i kolejne dwa w Kremerowie. To był mój prime, prezentowałem się wtedy najlepiej w skali całej kariery.

Jeśli chodzi o nagrody MVP – ta z Iraklislem była trudniejsza do zdobycia niż ta z Lokomotiwem?

Gdy zdobywasz nagrodę po przegranym finale… to boli. Nie potrafisz docenić sukcesu, bo jesteś wkurzony z powodu porażki. Ten z Lokomotiwem był piękniejszy. Wszyscy cieszyliśmy się ze zwycięstwa. Mecz z Cuneo do dziś mam w pamięci. Tamten finał to był chyba mój najlepszy występ, jeśli chodzi o puchary. Mogę to tylko zestawić z półfinałem Champions League z Odincowem, gdy grałem w Iraklisie. Wygrałem wraz z klubem najważniejsze klubowe trofeum na świecie, a dodatkowo otrzymałem indywidualne wyróżnienie. Trudno o piękniejsze wspomnienia.

Tamten zespół Lokomituwu był dream teamem pełnym gwiazd.

Masz rację. To był dream team, ale taki, który wciąż się rozwijał. Aleksandr Butko czy Artiom Wolwicz byli wówczas wschodzącymi gwiazdami. Podobnie zresztą kilku innych graczy. Ten sezon był dla nich momentem przełomowym. Stworzył z nich zawodników, którzy przez następne lata stanowili o sile kadry i klubu.

Masz doświadczenie z wielu lig. Rosyjska ci najbardziej odpowiadała?

Tak, ale wynikało to właśnie ze stylu treningów i gry w Rosji. Nigdy nie byłem typem siatkarskiego magika, który robił coś z niczego. Potrzebowałem wprawy i pracy. Gdy się rozgrzałem, znalazłem formę, to bazowałem na powtarzalności i solidności. W Rosji opierano się na mocnych treningach i mi to odpowiadało. W Grecji byłem młodym chłopakiem bazującym na adrenalinie i wsparciu kibiców. W lidze rosyjskiej grałem już jako doświadczony, dojrzały gracz.

Przypomniała mi się historia po finale Ligi Mistrzów. Mieliśmy wizytę u głównego sponsora, jakieś państwowej firmy. Na spotkaniu z prezesem, nasz trener, gdy opowiadał o kluczu do sukcesu, powiedział: „Znam tylko jeden sposób na sukces – rabota, rabota, rabota”. Te słowa zostały mi w głowie do dziś. Rzeczywiście, miał racje. To doskonale opisywało grę w Rosji.

Wspominałeś o Kremerowie. Tam natrafiłeś na kolejnego świetnego, wówczas młodego gracza, Earvina N’Gapetha.

Tak, ale nie miałem z nim zbyt długiej styczności. Tak samo jak De Cecco trafił do nas późno ze względu na obowiązki reprezentacyjne. Dołączył tuż przed startem zespołu. Z kolei w grudniu udał się na zgrupowanie kadry… i z niego już do nas nie wrócił. Nikt nie wiedział co się z nim stało, a warto powiedzieć, że wówczas trenerem Kuzbassu był jego ojciec. Pytamy się go:

Ej, chłopie. Gdzie się podział twój syn?

- Nie wiem. Nie rozmawiałem z nim. Nie mam kontaktu – odpowiedział trener.

Wszyscy spojrzeliśmy się na siebie, mniej więcej myśląc to samo. „Przez trzy miesiące, gdy Earvin tu był, żyliście ze sobą jak papużki nierozłączki i jedliście wspólnie każdy posiłek. A ty raptem nie wiesz, gdzie jest twój syn?”. Ta historia nie miała zbytnio sensu.

Trzeba jednak przyznać, że Earvin w trakcie gry w Kuzbassie zachowywał się normalnie. Niczego nie odwalił. Wiem, że bywał szalony, ale w Rosji nie dawał się nikomu we znaki. Dopiero co został ojcem. Widać było, że przejmował się losem syna, a do Rosji poleciał sam. Chciał tutaj wszystko dla niego zorganizować. Wydaje mi się, że nie podobało mu się to środowisko. Znalazł więc sposób, by uciec w trakcie sezonu.

Spotkałeś kiedyś w karierze bardziej szalonego zawodnika niż N’Gapeth?

Nie występowałem z nim, ale miałem okazję go poznać, bo w Rosji często oba zespoły jadały ze sobą obiady. Wyleciało mi nazwisko tego gościa, ale pamiętam, że grał w Kazaniu i miewał jakieś dziwne akcje pokroju robienia sobie zdjęcia nago z pucharem.

Chodzi ci o Aleksieja Spiridonowa.

O, tak! To był dopiero świr.

Mowa tu o najbardziej znienawidzonym siatkarzu w Polsce.

Naprawdę? Coś mi się obiło o uszy, że miał na pieńku z waszym kapitanem.

Myślę, że nie tylko z nim.

Miałem okazję poznać go na boisku i poza nim. Fakt, to świr. Potrafił być śmieszny, ale generalnie to naprawdę mu odwalało. Siedziałeś z nim przy jednym stole i nie mogłeś być pewny, co mu strzeli do głowy.

Skoro rozmawiamy o najbardziej szalonym graczu, to pomówmy o najlepszych, z którymi grałeś. Wybór masz ogromny.

Bez wątpienia De Cecco stał się jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym graczem, z jakim grałem, przy czym nastąpiło to dopiero wiele lat po naszej wspólnej grze. Świetnym zawodnikiem był również Butko. Gdy miałeś go obok siebie na boisku, to mogłeś być spokojny o dobre piłki. Zawsze dogrywał tak, jak chciałeś. Inny wybitny zawodnik, z którym mogłem grać to Oreol Camejo. Ten gościu był fizycznym potworem. Taran nie do zatrzymania.

Zastanawia mnie twój przepis na długowieczność. Miałeś bogatą i długą karierę bez dużych kontuzji.

Trudno to mówić, bo mogę zabrzmieć brutalnie, ale moim zdaniem stoi za tym fakt, że nie grałem w dobrej reprezentacji. Przez kilkanaście lat kariery najdłuższe zgrupowanie w kadrze narodowej trwało miesiąc – i to wyglądało jak bardzo długi pobyt. Porównując do karier najlepszych siatkarzy świata z czołowych reprezentacji to wygląda śmiesznie.

Nawet przy tak „długim” sezonie reprezentacyjnym, zostawało mi 2-3 miesiące na regeneracje i indywidualne przygotowania. Mogłem perfekcyjnie zarządzać obciążeniami. Oczywiście, nie miałem ogrania meczowego jak inni koledzy, ale gdy zaczynał się sezon, to od razu byłem w dobrej formie. Nie będę ukrywał, smuci fakt, że nie dane mi było zagrać na mistrzostwach Europy, świata czy na igrzyskach. Z drugiej strony wiem, że w innej sytuacji na pewno nie miałbym tak długiej kariery.

W Polsce zawodnicy ZAKSY nie mają dużego wytchnienia. Po finale Ligi Mistrzów mieli krótkie wolne, bowiem zaraz czekała na nich Liga Narodów. Po niej będą mistrzostwa Europy, kwalifikacje olimpijskie i sezon klubowy.

Dochodzą do mnie wypowiedzi krytykujące kalendarz reprezentacyjny. On się przez ostatnie kilkanaście lat niesamowicie rozrósł. Na początku mojej kariery było mniej spotkań, więcej przerw, przez co siatkarze mieli czas na odpoczynek. Z biegiem lat ten harmonogram się wydłużał. Zmieniano formułę turniejów, co skutkowało większą liczbą meczów. Pod koniec kariery koledzy mocno narzekali mi na terminarz. Mówili, że praktycznie przechodzą bez przerwy z kadry do klubu. Przechodzili do nowego zespołu z kontuzjami, co nie wpływało dobrze na pierwsze wrażenie.

Nie frustrowała cię ta niemoc w kadrze? Grałeś fenomenalne sezony w klubach, a i tak nie przekładało się to na wyniki reprezentacji Szwecji.

Z pewnością, gdy byłem młody, to siedziała we mnie ta złość. Oglądałem igrzyska, patrzyłem na składy zespołów i myślałem sobie: „Kur**, jakim cudem ten gość znalazł się na turnieju olimpijskim? Chyba tylko dlatego, że urodził się w odpowiednim kraju”. Występowali tam siatkarze, którzy nie byli gwiazdami swoich ekip. Wiedziałem, że od wielu z nich jestem lepszy, ale nie miałem okazji, by to udowodnić w rozgrywkach reprezentacyjnych.

Z biegiem lat mocno spokorniałem. Zacząłem doceniać fakt, że co roku mam trzy miesiące wolnego. Mogłem odpoczywać, trenować i – co zaskakujące dla kariery profesjonalnego siatkarza – podróżować. Co roku znajdowałem czas na zabawę. Pewnego lata poleciałem do Stanów. Wynająłem mieszkanie na dwa miesiące, nie będąc przez nic i nikogo ograniczanym. Rano ćwiczyłem, a później balowałem. Cieszyłem się latami młodości. Wiedziałem, że koledzy mieli sukcesy sportowe, ale z pewnością stracili więcej z normalnego życia niż ja.

Czasami porównuje się do ciebie Nimira Abdel-Aziza. On też pełni funkcję wielkiej gwiazdy kadry, która przeważnie musi dźwigać nadzwyczaj wielką odpowiedzialność za wynik zespołu, niemogącego się równać ze światową czołówką. Holender ma jednak okazje do gry na wielkich imprezach.

Zdawałem sobie sprawę, że to na mnie spoczywa największa odpowiedzialność za reprezentację Szwecji. Przez wiele lat byłem jedynym zawodnikiem z kraju, który występował nie tyle w czołowych ligach świata, ile po prostu za granicami kraju. Rzadko zdarzała się sytuacja, gdy w kadrze oprócz mnie występowało więcej niż 1-2 siatkarzy grających poza Szwecją. Nie byli to jednak zawodnicy mocnych rozgrywek.

Gdy rozpoczynała się kadra, to wiedziałem, że to ja będę najczęściej wykorzystywanym zawodnikiem. Że większość możliwych piłek będzie grana do mnie. To oznaczało, że musiałem być dobrze przygotowany fizycznie. Pomimo niepowodzeń miło wspominam czas w kadrze. Starałem się pomagać szwedzkim siatkarzom.

Czy szwedzka siatkówka doczeka się nowego Marcusa Nilssona?

Już ma, tyle że w żeńskiej kadrze. Chodzi mi o Isabelle Haak. Jest niesamowita. Ma już lepszą karierę niż ja, bo osiągnęła tak wiele w tak młodym wieku. Spędziłem za granicą kilkanaście lat. Jeśli ona nadal będzie tak świetna, to gdy skończy grę, stanie się absolutną legendą szwedzkiej siatkówki. Nikt nie będzie mnie z nią zestawiać.

W przypadku męskiej kadry, pozostaje tylko mieć nadzieję. Dziś większość uwagi skupia się na kadrze pań. Ich gra, szczególnie obecność Isabelle sprawia, że siatkówka przedostaje się do świadomości Szwedów. Małe dzieci chcą uprawiać ze względu na nią i jej koleżanki. Im więcej młodych adeptów, tym większa szansa na narodziny kolejnych gwiazd.

Pod koniec kariery zaliczyłeś epizod w Polonii Londyn. Jak do tego doszło?

Spędziłem sezon w Szwecji po powrocie z gry za granicą. Polonia była mi znana. Słyszałem o próbach stworzenia dobrej siatkówki w Londynie. Traf chciał, że grał w tym zespole brytyjski kolega, z którym występowałem wcześniej w kraju. Nie mieliśmy ze sobą kontaktu. Pewnego dnia dostałem wiadomość: „Hej, co tam u ciebie? Słyszałem, że wróciłeś do Szwecji. Co byś powiedział na dołączenie do Polonii? Będziemy grać w Lidze Mistrzów”.

W tamtym momencie panowała pandemia koronawirusa. Zajęcia na uczelni odbywały się przez Internet. Pomyślałem sobie: „Londyn? Czemu nie”. Zakładałem, że pożyję sobie w Anglii przez dwa, trzy miesiące, bo tyle przewidywał kontrakt. Chciałem zobaczyć sobie miasto. Nie interesowały mnie zbytnio pieniądze. Perspektywa życia w Londynie była najbardziej przekonująca. Ostatecznie nie wyszło tak pięknie jak myślałem.

Spędziłem dwa tygodnie w Bełchatowie na zgrupowaniu zespołu. Później trafiłem na Londynu, ale na trzy albo cztery dni, bo czekał nas turniej Ligi Mistrzów we Włoszech. Po nim znów wróciliśmy na treningi do Anglii, ale po jednym, dwóch dniach wprowadzono restrykcyjne przepisy covidowe, które sprawiły, że niemożliwym było organizowanie zajęć w hali dla całego zespołu.

Covid storpedował rozgrywki w sezonie 2020/2021. Co rusz odwoływano spotkania z powodu zakażeń w zespołach.

W Szwecji nie było takich restrykcji jak w Anglii. Mogliśmy normalnie ćwiczyć. Nikt niczego nie zabraniał, co najwyżej rekomendował pozostanie w domu. Zaproponowałem, że wrócę do kraju i tam będę się przygotowywał na ewentualny powrót do Polonii. Usłyszałem o pomyśle zgrupowaniu na Cyprze, gdzie mieliśmy również rozgrywać mecze. W ostatniej chwili plan upadł i wyszedł wspominany wcześniej Bełchatów i Francja. To był chaos. Miałem spędzić fajne trzy miesiące w Londynie, a łącznie pomieszkałem tam może maksymalnie dziesięć dni.

Łatwo ci przyszło pożegnać się z siatkówką po wielu latach?

Długo myślałem nad zakończeniem kariery. Gdy wróciłem do kraju po latach za granicą, czułem się zmęczony. Uważałem, że w tym momencie zamykam rozdział z grą w siatkówkę. Chciałem tylko rozegrać sezon, pożegnać się ze szwedzką siatkówką, niejako dziękując jej za szansę.

instagram

Ostatni taniec.

Coś w tym stylu. Zakładałem, że może to też wpłynie na popularność siatkówki w Szwecji. Wyszło tak, że czułem się fajnie. Klub szedł mi na rękę, jeśli chodzi o studia. Powiedzieli mi, że jak nie chcę, to nie muszę ćwiczyć z nimi w okresie przygotowawczym. Mogłem sobie również wybrać treningi i mecze, na które chciałem przychodzić. Przez studia podjąłem decyzję, że występuję tylko w spotkaniach domowych plus pucharze oraz play-offach. Okazało się, że ten układ wszystkim pasował. Przez to sezon przerodził się w dwa sezony i tak dalej.

Przyszedł jednak sierpień 2022 roku. Straciłem motywację do gry. Pomyślałem, że to mi przejdzie. We wrześniu czułem się tak samo, w listopadzie także. Klub nie naciskał, powiedział, że mogę podjąć decyzję, kiedy będę chciał. Moim deadlinem był Puchar Szwecji w styczniu. Wtedy uznałem, że nic się już nie zmieni i trzeba powiedzieć „dość”. Nadeszły play-offy, w których też nie grałem. Nawet nie chciałem, bo nie byłem w formie. Uznałem, że ostatnim sezonem tak naprawdę był ten wcześniejszy, że mogłem wtedy już na dobre się pożegnać. No ale niby oficjalnie byłem zawodnikiem klubu, więc teoretycznie nadal nie skończyłem kariery. Na parę dni przed finałami ligi szwedzkiej zadzwonił do mnie prezes Hylte/Halmstad Volley.

Słuchaj, jest taka sprawa. Mamy atakującego, który jest zdrowy, ale narzeka na problemy zdrowotne. Zastanawiam się, czy w razie problemu możemy na ciebie liczyć?

Wolałbym nie. Jestem w fatalnej formie i nie chciałbym wyjść na dupka, który dołącza do zespołu dopiero na finały ligi – odpowiedziałem.

Prezes to rozumiał, ale dopytał, co by było, gdyby ten zawodnik kontuzjował się na dobre, a klub przegrywał rywalizację 0:2. „Stary, oczywiście, że chce, by puchar został w moim klubie. W takim przypadku nie ma problemu – jeśli będzie potrzeba, to pomogę”.

Niech zgadnę. Wyszła taka potrzeba?

A żebyś wiedział (śmiech).

Zespół przegrał dwa pierwsze mecze. Poproszono mnie, bym dołączył do drużyny na trzeci. Bez dużej chęci, ale się zgodziłem. Był trzeci set meczu, gdy atakujący doznał kontuzji. Zobaczyłem go niezdolnego do gry i pomyślałem sobie głośno: „O kur**, będę musiał grać”. Wszedłem i udało nam się odwrócić losy spotkania. Wygraliśmy je, przedłużając walkę o mistrzostwo.

Atakujący powiedział mi, że da radę dojść do zdrowia do następnego meczu. Uważałem więc, że zrobiłem już swoje. Na wszelki wypadek byłem również na ławce w czwartym spotkaniu. Na rozgrzewce chłopak doznał kontuzji łydki. Nie mógł wystąpić w meczu, co oznaczało, że musiałem zacząć od początku i grać finały aż do końca. Nie byłem z tego powodu wielce zadowolony, ale ostatecznie zdobyliśmy mistrzostwo. To było piękne zakończenie kariery. Nikogo nie wykopałem z drużyny, ale gdy dostałem szansę, to ją wykorzystałem, żegnając się z siatkówką złotym medalem ligi.

Cała historia brzmi jak scenariusz na film.

Morał jest taki, by się nie poddawać. Gdy wyjeżdżałem pierwszy raz do Włoch, miałem za sobą jeden sezon w szwedzkiej ekstraklasie. Mówiono, że popełniam błąd, pchając się tam z kraju, w którym siatkówka nie prezentuje nawet przeciętnego poziomu. Później miałem gówniane lata w Serie A i Polsce. Gdybyś mi w grudniu w Kielcach powiedział, że w następnym sezonie zdobędę Ligę Mistrzów, to kazałbym ci puknąć się w głowę. Teoretycznie nie miałem prawa myśleć o takim sukcesie, ale życie pokazało, że nigdy nie wiesz, co cię czeka.

Czytaj też:
Gwardia Wrocław na skraju upadku. Prezes klubu: Opadły mi ręce
Czytaj też:
Zbigniew Bartman dla „Wprost”: Chciałem zakończyć siatkarską karierę na własnych warunkach

Źródło: WPROST.pl