Ireneusz Kłos poza sukcesami reprezentacyjnymi, grając m.in. pod okiem legendarnego Huberta Wagnera, zgarnął sporo medali w siatkówce klubowej. Dwa tytuły mistrzowskie w Hiszpanii (Las Palmas Gran Canaria) czy cztery krajowe zwycięstwa w MP (trzy z Gwardią Wrocław, jedno z AZS-em Częstochowa), to tylko kilka pozycji z pokaźnej listy.
Dodatkowo współpracował w sztabie reprezentacji Polski kobiet, obok nieodżałowanego Andrzeja Niemczyka. „Dzidek” był krótko nawet pierwszym selekcjonerem kadry. Trzykrotny wicemistrz Europy (1979, 1981, 1983) specjalnie dla „Wprost” m.in. ocenił szanse reprezentacji Polski właśnie podczas sierpniowo-wrześniowego turnieju o miano najlepszego zespołu na Starym Kontynencie.
Wywiad z Ireneuszem Kłosem, byłym reprezentantem Polski, trzykrotnym wicemistrzem Europy w siatkówce
Maciej Piasecki („Wprost”): Jak pan wspomina mistrzostwa Europy w roli zawodnika?
Ireneusz Kłos (były reprezentant Polski w siatkówce, trzykrotny wicemistrz Europy): Kiedyś na pewno było inaczej. W grupie rywalizowały tylko po cztery zespoły. Pamiętam to granie grupowe jako stosunkowo łatwe, więc tutaj pewnie znajdziemy pewne podobieństwa z tym, co panuje obecnie w siatkówce.
Przechodziliśmy przez rozgrywki grupowe bezproblemowo i dopiero w fazie pucharowej zaczynały się schody. Robiło się trudniej, bo na drodze stawiali poważniejsi przeciwnicy. A ja jako zawodnik mogę mieć jedynie niedosyt, że z mistrzostw Europy nie przywiozłem nigdy złotego medalu. Ciągle trafiały się te srebra, ale z drugiej strony cieszę się, że stawałem na podium takich turniejów w reprezentacyjnych barwach.
To były i są nadal dla mnie ważne osiągnięcia.
Każde srebro smakowało tak samo?
Szczególnie wspominam drugi tytuł wicemistrzowski, który zdobyliśmy w Warnie w 1981 roku. Zostałem wówczas uznany najlepszym zawodnikiem turnieju. Dlatego ten medal plus nagrodę darzę największym sentymentem.
Za to w 1983 roku dobrze wychodziły moje wejścia w trakcie meczu. Przegrywaliśmy dwukrotnie, odpowiednio z Rumunią i Bułgarią. Po moim wejściu potrafiliśmy odwrócić wynik i wygraliśmy w obu przypadkach po 3:2 te turniejowe mecze. Przechodziliśmy dalej i ostatecznie mogliśmy zdobyć trzecie z rzędu srebro.
Drużyna ZSRR była wówczas poza zasięgiem reprezentacji Polski?
My z tym zespołem wygraliśmy tylko raz. I to na turnieju towarzyskim.
Nie udawało się wygrywać z nimi, bo to była mocna drużyna. To byli najlepsi zawodnicy ze wszystkich, ówczesnych republik radzieckich. Ukraińcy, Łotysze… Naprawdę, najlepszy możliwy do sklejenia zespół. Kijów, Moskwa, Petersburg, wtedy noszący nazwę Leningrad. Siatkarze wywodzili się z różnych narodowości, tworząc zespół i naprawdę ogranie ich było sporą sztuką.
To była różnica jak dzisiaj pomiędzy Polakami a Włochami?
Sądzę, że to trafne porównanie, spoglądając na siatkarskie argumenty.
Włosi zaczęli mistrzostwa Europy od spacerku w meczu z Belgami. Widać było, że z pewnością są solidnie przygotowani do imprezy, której rozstrzygnięcie zapadnie zresztą właśnie na Półwyspie Apenińskim. Ciekawi mnie jednak, jak Włosi będą wyglądać w dalszej części turnieju. Mistrzostwa Europy to nie są bowiem trzy-cztery dni, tylko logistycznie mocno rozciągnięta rywalizacja.
Liczę, że polski zespół zagra tak, jak miał w zwyczaju podczas zwycięskich mistrzostw świata, w 2014 czy 2018 roku. Z meczu na mecz coraz lepiej, żeby na sam koniec mieć po prostu formę na wagę złotych medali.
Rozpędzanie się z formą to praktyka, na którą po prostu powinniśmy się przygotować?
Spoglądając na własne doświadczenia sprzed lat, dodajmy wielu, początek turnieju zawsze jest ekscytujący. Pierwsze spotkanie jakichkolwiek mistrzostw jest bardzo ważne. Jak dobrze otworzysz granie, to później zostanie to w głowie członków drużyny. Lepiej jest wygrać, żeby zbudować sobie fundament pod późniejszą walkę z najlepszymi.
A to budowanie formy z meczu na mecz, to coś, co wydaje się być normalne. I kibice powinni być przygotowani, że dobrze przygotowany zespół wie, kiedy w odpowiednim momencie zagrać swoją najlepszą siatkówkę.
Obserwował Pan ostatnie mecze Polaków, czy to podczas memoriałowych zmagań w Krakowie, czy w Łodzi z Ukrainą. Są w pańskiej głowie jakieś obawy?
Obawę co do grania Polaków mam tylko jedną – przyjęcie zagrywki. Memoriał Wagnera pokazał, że mamy jeszcze sporo do nadrobienia w tym elemencie. I nawet nie mówię o tym perfekcyjnym, ale chociażby tym, które dawałoby nam nie tylko wystawę, ale też rozegranie piłki przez różne strefy ataku. Mamy tu jeszcze sporo do poprawy.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że drużyna mogła być zmęczona wyczerpującymi przygotowaniami podczas zgrupowania w Zakopanem. Z drugiej strony, żebym nie był pesymistą, robiliśmy sporo krzywdy przeciwnikowi zagrywką. Zatem ten brak przyjęcia ostatnio mógł się trochę bilansować poprzez nasz potencjał w polu serwisowym.
A kogo Ireneusz Kłos wyznaczyłby jako duet przyjmujących reprezentacji Polski, który miałby zagrać od początku na ME?
Można to rozpatrywać w różnych kategoriach, to trudne pytanie.
Na pewno chciałbym zwrócić honor Wilfredo Leonowi, że poprawił się w elemencie przyjęcia w porównaniu z tym, co prezentował wcześniej. Po kontuzji, która wykluczyła go z grania w kadrze w poprzednim sezonie, wrócił do formy, dzięki której pomaga drużynie. Choć jasne jest, że nadal to więcej walorów ofensywnych po jego stronie.
Myślę, że w przypadku przyjmujących powinniśmy rotować, w zależności od tego, z kim akurat będziemy grać. Nikola Grbić decydował się zresztą na takie rozwiązania, bo mieliśmy kilka wariantów grania, które oferował swoimi decyzjami Serb. Obecnie mam wrażenie, że najpewniejsze przyjęcie to byłby duet Olka Śliwki z Tomkiem Fornalem. To są naprawdę mocne punkty w naszej reprezentacji pod względem stabilizacji przyjęcia.
Często na boisku pojawiał się też Kamil Semeniuk.
Tak, ale akurat w jego przypadku mowa o zmianie na minus, patrząc na miesiące, które spędził we Włoszech.
Kamil Semeniuk odchodził z ZAKSY, jako klubowy mistrz Europy, a dodatkowo MVP decydującej walki o trofeum Ligi Mistrzów. Polak trafił do Perugii, czyli kolejnego miejsca do grania w siatkówkę ze ścisłego topu. We Włoszech Semeniuk całkowicie się jednak zatracił. Do tej pory nie mam przekonania, że to jest ten sam Kamil, którego pamiętamy z poprzednich lat.
To prawda, że trener Grbić daje Semeniukowi dużo szans, ale jest to normalne, mając w pamięci tego gracza z czasów pracy w Kędzierzynie-Koźlu. Serb chce oprzeć skład reprezentacji Polski o tych zawodników, do których ma pewność.
Swoją drogą, dużo się mówiło o Łukaszu Kaczmarku, że jest to zawodnik chimeryczny. A teraz okazuje się, że jest przede wszystkim bardzo potrzebny reprezentacji, zwłaszcza w obliczu problemów zdrowotnych Bartosza Kurka. Świetnym przykładem było finałowe granie w Lidze Narodów. Kaczmarek zagrał kapitalnie, zwłaszcza w finale przeciwko Amerykanom o złoto VNL. Łukasz z sezonu na sezon staje się coraz bardziej potrzebny reprezentacji. Co więcej, wydaje mi się, że Kaczmarek jest bardziej wszechstronnym atakującym od Bartosza Kurka.
Pańska specjalizacja, czyli pozycja rozgrywającego, tutaj możemy spać spokojnie?
Marcin Janusz od dwóch sezonów stał się bardzo pewnym kadrowiczem. Podoba mi się sposób w jaki rozgrywa piłki do kolegów. Dodatkowo jest solidnym punktem pod względem bloku, potrafi też dołożyć ciekawą, regularną zagrywką. Te elementy również są istotne, kiedy mierzymy się z zespołem, z którym każdy niuans ma znaczenie.
Pamiętajmy, że Grbić opiera się przede wszystkim na ludziach, którzy funkcją w barwach ZAKSY, nie ma się co oszukiwać. Z Januszem nie miał co prawda okazji współpracować, ale to też jest człowiek, który zna swoich kolegów z zespołu. Śliwka, Kaczmarek, do tego wspomniany również wcześniej Semeniuk. Tym bardziej szkoda, że Kamil na razie nadal jest bardziej na deficycie tego, co pamiętamy z przeszłości. Gra bardzo nierówno, brakuje tej pewności, której nabrał tak wiele w czasach występów w barwach ZAKSY.
Czytaj też:
Mocny gracz wkracza do świata polskiej siatkówki. ZAKSA oficjalnie to ogłosiła
Możemy jeszcze dopisać do tego grona Pawła Zatorskiego. Słusznie?
Faktycznie, zapomniałem o nim! Paweł Zatorski również to człowiek, który wywodzi się z tych sukcesów, które jakiś czas temu na nowo otworzyła ZAKSA.
Choć w przypadku Pawła muszę zaznaczyć, że bardzo podoba mi się to, jak prezentuje się jego rywal na pozycji w reprezentacji, czyli Kuba Popiwczak. Mam wrażenie, że coraz mocniej depcze Zatorskiemu po piętach i zobaczymy, jak to się dalej rozwinie. Na dzisiaj odnoszę wrażenie, że każdy ma swoje argumenty za tym, żeby grać w reprezentacji.
Nikola Grbić w rozmowie dla TVP Sport przyznał, że Polacy „nie czują się faworytami do złota”. To ściąganie presji z drużyny czy faktyczna ocena potencjału?
Raczej ściąganie z pleców ciężaru z oczekiwaniami wobec reprezentacji Polski. Uważam, że to są słuszne słowa. Nie przywiązywałbym aż tak dużej wagi do mistrzostw Europy i tego, jaki osiągniemy tam wynik. Wolałbym, żeby nasi ze spokojem dostali się na turniej olimpijski i to tam sięgnęli po medal, niezależnie jakiego koloru. Ale wreszcie zamknęli tę dyskusję o tym, czy sobie na niego zasługujemy, nie mówiąc już o klątwie ćwierćfinału.
Czytaj też:
Nikola Grbić twardo stąpa po ziemi. Na to zwrócił uwagę przed mistrzostwami Europy
Ale wie pan, co by się działo, gdyby Polacy nie przywieźli z ME medalu?
Zdaję sobie sprawę. Kibice, eksperci, znawcy – wiadomo, jaka byłaby reakcja.
Trzeba by się zastanowić nad tym, czy jesteśmy jeszcze w stanie zrobić kolejne dwa szczyty formy, jak to miało miejsce w przypadku turnieju finałowego Ligi Narodów. Na szczęście mamy zmienników, a dodatkowo spore zaplecze, które pozwala spać spokojnie w perspektywie przyszłości. Ale rozmawiamy o tym, co tu i teraz. Dlatego ja nie mam zamiaru pompować balonika i zakładać przed turniejem, że jedziemy na mistrzostwa Europy po złoto.
Jestem ciekawy, jak się zaprezentujemy i to tak właściwie od pierwszego meczu z Czechami. Bo choć będziemy zdecydowanym faworytem, to czeskie granie może nam sprawić trochę problemu. Na pewno nie zapowiada się na spacerek do piętnastu w każdym z setów. Czesi to nieprzyjemny rywal do grania.
Chciałbym, żeby nasza kadra zakończyła turniej ME w zdrowiu. Widzimy po przykładzie dziewczyn, że pojawiły się mikrourazy, widać zmęczenie reprezentacji. A one przecież mają dużo trudniejszą drogę do awansu na igrzyska od męskiego zespołu. Najważniejszy turniej w Łodzi nadal na horyzoncie.
Panowie na ME jadą za to tylko z trzema środkowymi. W odwodzie jest Mateusz Poręba, zabrakło jego imiennika Mateusza Bieńka, który ma już sezon kadrowy z głowy. Taki jest sport, możemy sobie rozmawiać o przewidywaniach co do wyniku, a nagle kilka kontuzji – odpukać w niemalowane – i układ sił przewraca się do góry nogami.
Miał pan okazję pracować również z żeńską kadrą, przez chwilę będąc nawet pierwszym szkoleniowcem. Czy sukcesy pań nakręcały panów i na odwrót? Zastanawiam się nad ostatnim, lepszym czasem dla drużyny trenera Stefano Lavariniego. I to niezależnie od porażki z Turczynkami.
Na pewno tak było. Zresztą, umówmy się, ale faceci tacy już są – nie chcą być gorsi od kobiet. A mieliśmy taki popis w Lidze Narodów, kiedy panie sięgnęły po brązowy medal. Odpowiedź męskiego zespołu była jednoznaczna, skończyło się na złocie.
Życzyłbym sobie, żeby taka pozytywna konfrontacja dziewczyn i chłopaków trwała w najlepsze w kolejnych miesiącach i latach. To bardzo pozytywnie wpływa na całą siatkówkę w kraju, nakręca dobre emocje, dając przy tym kibicom mnóstwo radości.
Czytaj też:
Czas na mistrzostwa Europy siatkarzy. Zobacz dokładny terminarz reprezentacji PolskiCzytaj też:
Aleksander Śliwka dla „Wprost”: Będąc dzieciakiem, chciałem być Michałem Winiarskim