Pod koniec grudnia Portugalczyk Paulo Sousa okazał się być jedynie – jak nazwali go dziennikarze – „siwym bajerantem”, który gdy podejmował pracę z naszą kadrą, to wycierał sobie gębę cytatami z Jan Pawła II, byle tylko się przypodobać Polakom. Ale gdy niespodziewanie otrzymał lepszą finansowo ofertę z brazylijskiego klubu CR Flamengo, uciekł jak szczur z tonącego okrętu.
I to zaledwie na trzy miesiące przed meczami barażowymi o awans do mistrzostw świata, które odbędą się pod koniec tego roku w Katarze.
Reprezentacja została osierocona. To rzecz bez precedensu w ponad stuletniej historii Polskiego Związku Piłki Nożnej. Chociaż, żeby być bardziej precyzyjnym, to raczej było to porzucenie, niż osierocenie. Tym bardziej poczuliśmy się z tym faktem bardzo źle. Nikt nigdy tak nie rozsierdził naszych kibiców jak Paulo Sousa. W głowach im się nie mieści, że można tak potraktować reprezentację kraju, która dla wielu Polaków jest wręcz świętością. Drużyną, którą nosi się w sercu.
Na głowę zachłannego Portugalczyka wylało się pokaźne wiadro pomyj. Groźby, obelgi, złorzeczenia. Poużywaliśmy sobie ile wlezie i dobra nasza. Ale co dalej z reprezentacją?