Siatkarskiej publiczności postaci Łukasza Kaczmarka nie trzeba specjalnie przedstawiać. Pochodzący z Krotoszyna siatkarz w młodości błyszczał w siatkówce plażowej (m.in. złoto MŚ juniorów czy tytuł mistrza Europy U-18). Następnie poprzez Victorię PWSZ Wałbrzych przebił się do PlusLigi, lądując w Cuprum Lubin. To tam, pod okiem Gheorghe „Gianniego” Cretu zameldował się w krajowej elicie. Od 2018 roku gra dla ZAKSY Kędzierzyn-Koźle. W tym czasie zdobył m.in. trzy razy puchar Ligi Mistrzów, czy cztery razy z rzędu Puchar Polski.
„Zwierzak” przedstawił się za to szerszemu gronu odbiorców w tym roku. Jego kapitalny występ w finale Ligi Narodów, gdzie wszedł w miejsce kontuzjowanego Bartosza Kurka, walnie przyczynił się do złota dla Biało-Czerwonych. Kaczmarek wielokrotnie podkreślał, że tylko zastępuje „Kurasia”. Jak sam jednak przyznaje, dojrzał do tego, żeby wsparty kolegami wziąć na siebie odpowiedzialność za wyniki drużyny narodowej.
Rozmowa z Łukaszem Kaczmarkiem, siatkarzem reprezentacji Polski i Grupy Azoty ZAKSY Kędzierzyn-Koźle
Maciej Piasecki („Wprost”): Odczuwasz jeszcze radość z siatkówki?
Łukasz Kaczmarek (siatkarz reprezentacji Polski i Grupy Azoty ZAKSY Kędzierzyn-Koźle): Tak szczerze? Nie.
Czyli ponad 70 spotkań w nogach, zliczając granie w klubie i reprezentacji, zrobiło jednak swoje?
Dokładnie. A pamiętaj, że mówimy o liczbie ponad 70 spotkań liczonych jako te oficjalne. Turnieje towarzyskie grane z ZAKSĄ, sparingi z kadrą, memoriałowe granie w Krakowie. Zakładam, że dobiliśmy do granicy 80 spokojnie. To jest jakaś abstrakcyjna dawka.
Po wygraniu meczu z Holandią w sobotę, kiedy wywalczyliśmy awans na igrzyska, usiedliśmy z chłopakami w hotelu, pamiętam tę scenę dobrze. Siedzieliśmy akurat w nieco mniejszym gronie. Na co dzień jesteśmy świetnym kolektywem, każdy za każdego wskoczyłby w ogień, ale wieczorami wiadomo, nie siedzimy w piętnastkę w pokoju.
W gronie „ministrantów”?
Haha! Tak, chociaż akurat jeden z „ministrantów” nie grał z nami, bo akurat cięliśmy w karty. Mieliśmy taką grupę o nazwie „Planowanie”. No i tak graliśmy, albo w planowanie, albo w remika. Na luzie w karcioszki ja, Grzesiek Łomacz, Olek Śliwka, Wilfredo Leon i Kuba Popiwczak. Siedzieliśmy razem po tej wygranej i awansie na igrzyska, śmiejąc się z całej otoczki tej sytuacji. Chwilę temu zrealizowaliśmy bowiem najważniejszy cel na reprezentacyjny sezon. A jak wyglądała nasza radość? Właściwie jej nie było.
To było coś zupełnie innego niż po ćwierćfinale z Brazylią, półfinale z Japonią czy finale z Amerykanami w VNL. To samo w przypadku gry z Serbią, Słowenią czy Włochami w mistrzostwach Europy. Tam była niesamowita eksplozja radości, było widać, że jesteśmy niesamowicie szczęśliwi z sukcesów, które osiągaliśmy. A po awansie na igrzyska? To było takie głębokie uf…
Ulga?
Tak. Nikt z nas nawet nie miał siły się cieszyć.
Śmialiśmy się z chłopakami, że przed meczem z Chinami równie dobrze moglibyśmy pójść po bandzie, poimprezować, bo to spotkanie już nie miało żadnego znaczenia względem celu, który osiągnęliśmy dzień wcześniej. Po Holandii wypiliśmy jednak po piwku, ale nikt nawet nie miał siły na specjalne świętowanie i celebrację.
Rozmawiając z Olkiem w ostatnich dniach pobytu w Chinach doszliśmy do wniosku, że nasze organizmy czują się tak, jak nigdy wcześniej. Czułem się trochę, jakbym miał kaca wymieszanego z jet lagiem, do tego trochę rozkładającej choroby w kościach. Taka mieszanina, która powodowała, że po prostu czułem się źle. I tak miało też wielu innych chłopaków. Ogranizm już nie dawał rady, bronił się, a zarazem nie wiedział, jak reagować na kolejną dawkę wysiłku, regularnie dokładaną przed tak długi czas.
Ile wolnego czasu będziesz miał pomiędzy turniejem w Chinach a powrotem do obowiązków klubowych w Kędzierzynie-Koźlu?
Wróciłem na sześć dni do domu. Od wtorku do niedzieli. W poniedziałek siłownia z ZAKSĄ, czyli tak właściwie w niedzielę już jadę do Kędzierzyna-Koźla. Czyli do dyspozycji jednak nie sześć, a pięć dni wolnego. To jest czas w którym zapowiedziałem, że chcę zapomnieć o siatkówce, o sporcie, nie mieć żadnego planu i obowiązku. Skupienie na rodzinie, odpoczynek, tak chcę spożytkować ten okres.
A najdłużej ile w trakcie połączonego sezonu klubowo-kadrowego 2022/23 mogłeś poświęcić czasu dla bliskich?
Dwa tygodnie pomiędzy finałowym meczem Ligi Mistrzów w Turynie, a powrotem do pracy, już na zgrupowaniu kadry w Spale. Ale to tylko ze względu na ukłon ze strony trenera Nikoli Grbicia. Gdyby nie decyzja Serba, nie uzbierałbym wraz z kolegami z ZAKSY czy Jastrzębskiego Węgla choćby kilku dni wolnego.
W ciągu roku więcej śpię z Olkiem Śliwką niż ze swoją żoną i dziećmi. Jesteśmy razem w pokoju w klubie, na kadrze także. Uważam, że dużo więcej czasu spędziłem z nim w czterech ścianach niż we własnym domu rodzinnym z bliskimi.
To był szalony rok, ale paradoksalnie, najlepszy w moim życiu. Ta świetna passa zaczęła się dwa lata temu wygraniem Ligi Mistrzów i wyjazdem na igrzyska olimpijskie w Tokio. Już wtedy wydawało się, że jest najlepiej. Rok później wygraliśmy ponownie Ligę Mistrzów, poprawiając dodatkowo wicemistrzostwem świata, brązowym medalem Ligi Narodów i Pucharem Polski. No to już pomyślałem, że to na pewno najlepszy rok dla mnie. Ale to, co wydarzyło się w odsłonie 2023?
Czwarty raz z rzędu, historycznie jako pierwsi w dziejach rozgrywek, sięgnęliśmy z Olkiem po Puchar Polski. Nikomu wcześniej nie udało się tego dokonać w serii i to dla jednego klubu. Do tego trzeci raz z rzędu Liga Mistrzów. Jedziemy na reprezentację, gram w szóstce, wygrywamy Ligę Narodów, następnie mistrzostwo Europy i gwarantujemy sobie bilety na igrzyska do Paryża. Trochę się z tego śmiejąc, ale czterech „ministrantów Grbicia” nie przegrało żadnego oficjalnego meczu reprezentacyjnego w tym roku. Czyli ja, Olek, Marcin Janusz i Kuba Popiwczak. Czy może być piękniej?
Myślę, że może. Pamiętasz pewnie, kiedy wypadają igrzyska w Paryżu?
Oj tak. Sięgnięcie w turnieju olimpijskim po jakikolwiek medal, to będzie coś szczególnego. Wtedy ponownie się spotkamy i będę ci opowiadał, że ponownie zaliczyłem najlepszy rok w swoim życiu.
Trzymam cię za słowo! Finałowy mecz VNL z Amerykankami był najlepszym w twojej dotychczasowej karierze?
W swojej przygodzie z siatkówką zagrałem wiele solidnych meczów, ale gdyby miał postawić na to najlepsze, to muszę się z tobą zgodzić.
Mecz z Amerykanami był moim najlepszym występem reprezentacyjnym, a to też dodatkowa wartość przy wyborze. W barwach ZAKSY zanotowałem kilka spotkań, w których byłem w gazie. Przede wszystkim mam tu na myśli pojedynki w Lidze Mistrzów.
Pojedynek z USA będzie jednak ze mną do końca życia. To było pierwsze starcie w kadrze o stawkę, o jaką nie grałem nigdy wcześniej, w roli podstawowego zawodnika. Zagrałem do tego momentu wiele ważnych spotkań, ale w wydaniu klubowym. Dla mnie nie ma jednak porównania skali, jaka jest pomiędzy klubem a reprezentacją. Finał Ligi Mistrzów a finał Ligi Narodów, to są zupełnie dwa inne światy, na korzyść VNL. To, jak wiele osób się interesuje meczami Polski, jaką mamy frekwencję na trybunach i oglądalność, to jest coś niesamowitego.
Przyznam, że dopiero po jakimś dłuższym czasie dotarło do mnie, co się wydarzyło. W najpiękniejszych snach nie napisałabym takiego scenariusza, że mogę być jedną z pierwszoplanowych postaci w drodze po złoto dla reprezentacji Polski. Chcę jednak podkreślić, że za moim występem stoją pozostali wspaniali ludzie z kadry. Bez nich nie zagrałbym takiego meczu. Plus zaprocentowało moje doświadczenie, które zbierałem rok po roku na przeróżnych boiskach, czy to grając w barwach ZAKSY, czy w reprezentacji.
Rok temu w finale mistrzostw świata, wchodząc w Spodku w trakcie meczu z Włochami, nie byłem gotowy mentalnie, tak jak byłem podczas rywalizacji z Amerykanami w Ergo Arenie. Zaprocentowała liczba rozegranych spotkań, grupa jaką wytworzyliśmy w reprezentacji i trener, który we mnie wierzy i mi zaufał. Dzięki temu dorosłem do wygrywania meczów o złoto dla Polski, pomagając kolegom z drużyny.
Zostańmy przy tych dużych meczach. Który rywal był najtrudniejszym wyzwaniem? Pytam tylko o sezon 2023 w reprezentacji.
Zacznijmy od tego, że odcinam od tej wyliczanki turniej kwalifikacyjny w Chinach. To nie była siatkówka.
Parasiatkówka?
Zdecydowanie. Takie przepychanie kolejnych meczów w naszym wykonaniu. Mamy jednak w sobie odpowiednią jakość, żeby tego dokonać. Dodatkowo trener Grbić wbijał nam do głowy, jak ważny jest każdy kolejny mecz. Naprawdę, nasłuchaliśmy się przed każdym pojedynkiem, że to właśnie ten rywal jest tym najważniejszym wyzwaniem w drodze po olimpijską kwalifikację.
Nie było pół sekundy, żeby pomyśleć o turnieju, jak o jakimś spacerku dla nas. Tak szczerze, w Chinach w żadnym meczu nie zagraliśmy nawet na 50 procent swoich możliwości. Ale to wyłącznie kwestia zmęczenia, nie tego, że lekceważyliśmy przeciwników w drodze po najważniejszy cel sezonu.
A z kim było najtrudniej?
Oczywistym wydawałoby się, że najtrudniejszymi rywalami byli dla nas Amerykanie i Włosi, bo to z nimi graliśmy o złote medale VNL oraz mistrzostw Europy. To są zdecydowanie najlepsze reprezentacje, ale akurat z nimi – nie licząc pojedynku z USA w Holandii, gdzie mnie nie było – zagraliśmy dwa najłatwiejsze mecze. Myśląc o łatwości, mowa o kontroli tych spotkań przez naszą drużynę.
Coś niesamowitego jest jednak w Słowenii. To jest niezwykła grupa ludzi, która tworzy tę reprezentację. Grają razem od wielu lat, oni niesamowicie walczą o każdy punkt. Do tego doszedł Gianni Cretu, czyli świetny fachowiec.
A ty masz przy tym utrudnione zadanie, bo trener Cretu zna cię, jak własną kieszeń.
Masz rację, muszę trochę kombinować. (śmiech)
Słoweńcy zrobili niesamowity progres pod ręką Cretu. Widzę w ich grze pracę w systemie, który dobrze znam, czy to z czasów pracy w Cuprum Lubin, czy w barwach ZAKSY. To niesamowicie niewygodny rywal dla każdego. Słowenia gra cierpliwie i jest niezwykle frustrująca do rywalizacji ze względu na skuteczność, z jaką grają w obronie. Dodałbym też waleczne charaktery, bo ta reprezentacja właściwie nigdy się nie poddaje.
Dlatego właśnie Słoweńców stawiam na czele. Nie ma co mówić o jakichś klątwach, bo to jest tylko wymysł, oni po prostu są świetnym rywalem, z którym trudno jest wygrać. To tym bardziej godne uznania, patrząc na ich potencjał kadrowy. Oni nie mogą się pochwalić taką głębią składu jak u nas, Amerykanów czy Włochów. Słoweńcy zagrali niemal identycznym składem całe lato.
A dodatkowo mają swoje lata.
Tak, nawet pamiętam taką zabawną anegdotę rozmowy któregoś z naszych kadrowiczów z Alenem Pajenkiem, legend kadry Słowenii. Padło pytanie o to, jak środkowy radzi sobie, kolejny rok, zwłaszcza że już coraz bliżej do czterdziestki. Na co Alan z uśmiechem rzucił zdanie: My body is in pain. (śmiech)
Oni są po prostu nie do zdarcia. Wielki szacunek dla Słoweńców za to, co robią dla kadry.
Słowenia to też dla ciebie gorzko-słodkie wspomnienie z 2017 roku. Mistrzostwa Europy, pierwsza duża impreza w roli reprezentanta Polski. Przegraliście wtedy sromotnie 0:3 mecz barażowy o ćwierćfinał w Krakowie właśnie ze Słoweńcami. Ale to też czas narodzin twojej pierwszej córki. Czyli staż w kadrze wyznaczają pociechy w domu?
Coś w tym faktycznie jest! Dokładnie pamiętam tamte dni, dzień po porażce urodziła się moja starsza córeczka Kalina. Moja przygoda z reprezentacją faktycznie zaczęła się i dorasta razem z dziewczynami. W stu procentach się z tym zgadzam.
Dziewczyny dają mi pozytywnego kopa do rozwoju siatkarskiego z dnia na dzień. To wielka motywacja do osiągania kolejnych sukcesów. Chcę im dawać jak najlepszy przykład.
Niesamowicie przykre jest to, że spędzam z nimi tak mało czasu. Ale tego nie mogę na dzisiaj przeskoczyć. Wiele było takich ważnych momentów, które przepadły. Córka zaczynała chodzić, robić jakieś postępy, a mnie przy tym nie było. Bo akurat jestem na trzytygodniowym wyjeździe. Przykład to mistrzostwa Europy z tego roku. Jak jechałem do Macedonii Północnej na turniej, moja młodsza córeczka jeszcze nic nie mówiła. Wracam ze złotem do domu, a tu zaskoczenie, Pola mówi już coraz więcej. Jasne, że rozmawiamy na kamerkach, jesteśmy w stałym kontakcie, ale to nie jest to samo.
Wiem, że wiele tracę tu i teraz. Ale po zakończeniu kariery nadrobimy to. Będziemy dużo rozmawiać, wspominać też to, co dzieje się obecnie. Chciałbym, żeby córki były ze mnie kiedyś dumne. I po rozmowie o wcześniejszych latach, zrozumiały, dlaczego taty tak często nie było w domu, kiedy dorastały.
Zostając jeszcze przy roku 2017, trenowaliście wtedy pod okiem Ferdinando De Giorgiego. Owiany złą sławą okres skoszarowania w Spale z Włochem był najtrudniejszym zgrupowaniem w czasach, odkąd jesteś reprezentantem?
Było ciężko, bardzo ciężko. Sądzę, że to najtrudniejsze zgrupowanie reprezentacji, w którym brałem udział. Dociera to do mnie jednak dopiero po czasie. Byłem bowiem zafascynowany tym, że jestem pierwszy rok w gronie reprezentantów i zasuwałem. Sam fakt możliwości trenowania u boku Bartka Kurka czy Michała Kubiaka, to była szczególna nobilitacja i reszta ciężaru schodziła na dalszy plan.
Fakt faktem, przy trenerze De Giorgim my jako reprezentanci musieliśmy po prostu ostro zapieprzać w Spale. Największym problemem było to, że byliśmy skoszarowani przez tyle czasu, zamknięci w jednym ośrodku. Do tego dochodziły restrykcje, które wprowadził „Fefe”. Nie można było wyjść nawet na kolację, o 23 z zegarkiem w ręku trzeba było być w pokojach, posiłki wszyscy razem, meldowanie wszystkiego i wszędzie.
Tak szczerze, to ja z Ferdinando De Giorgim w swoim życiu nie zamieniłem choćby dwóch zdań. Pełniłem w kadrze rolę nieformalnego, trzeciego atakującego. Wszedłem do zespołu na turniej praktycznie po jednym meczu, odwróconym z Rosjanami z 0:2 na 3:2, tuż przed ostatecznymi decyzjami Włocha co do selekcji. Trener De Giorgi jest wyśmienitym szkoleniowcem, ma niesamowity warsztat. Zwraca uwagę na najdrobniejsze szczegóły, od dogrania piłki, poprzez wystawę high ball’a, dosłownie wszystko. Zatem szkoleniowcem jest rewelacyjnym. Ale jako człowiek również chciał mieć kontrolę nad wszystkim, a to było błędem.
De Giorgi tak funkcjonował w klubie, w realiach reprezentacji to się zupełnie nie sprawdza. Kolacja raz na tydzień czy dwa na czas, to nie jest problem. Ale jak już codziennie funkcjonuje musztra, przez kilka miesięcy, to z takiego klimatu nie narodzi się nic dobrego na boisku. Co zresztą było widać podczas turnieju. Restrykcje obowiązywały na każdym posiłku, treningu, tak przez osiem tygodni. Dochodziło do takich absurdów, że nawet wyjazd do sklepu, na chwilę poza ośrodek, trzeba było odnotować w zeszycie pod hasłem „opuszczenia zgrupowania”.
Czyli zdecydowanie za mocno, jak na grupę złożoną z dorosłych ludzi.
To prawda. Co ciekawe, rozmawiałem o tym później z Mateuszem Bieńkiem, który funkcjonował już po zakończeniu pracy De Giorgiego z kadrą, już we włoskiej lidze. W Lube trener działał już zupełnie inaczej niż w reprezentacji czy barwach ZAKSY. Dlatego mam wrażenie, że Włoch wyciągnął lekcję z tego, jakie popełnił z nami błędy. To jak działa i osiąga sukcesy z Italią jest tego najlepszym przykładem.
Trener De Giorgi w reprezentacji Polski z 2017 roku a trener De Giorgi z czasów 2021-23 w kadrze Włoch, to są dwaj zupełnie inni szkoleniowcy.
Pozostając w temacie trenerskim, który trener dał ci więcej w trakcie siatkarskiej drogi, Gianni Cretu czy Nikola Grbić?
Mam wrażenie, że Cretu i Grbić dali mi równo po 50 procent. Choć obaj są trenerami z absolutnej czołówki światowej, to zupełni inni szkoleniowcy. Obaj przykładają wielką wagę do systemu blok-obrona. Widać to po naszej grze i tym, co charakteryzuje Słoweńców. Tutaj znalazłbym podobieństwo na linii Cretu i Grbicia.
Gdybym trafił pod rękę Serba, byłby moim pierwszym trenerem, to nie doszedłbym do miejsca, w którym jestem dzisiaj. Gianni potrafi z juniora zrobić mistrza. A Nikola z mistrza potrafi zrobić arcymistrza. Cretu jest zafiksowany na punkcie siatkówki, na powtarzaniu, nauczaniu, co sprawdza się świetnie zwłaszcza w codziennej pracy przy młodych siatkarzach. Pamiętam ile czasu w Lubinie dla mnie poświęcił.
Cretu trzymał cię jednak długo „pod wodą”. Zadebiutowałeś w PlusLidze dopiero w końcówce sezonu zasadniczego. Byłeś cierpliwy?
Tego mnie nauczył. Frustrowałem się, że nie dostaję szans do grania, wiadomo, czułem się gotowy tu i teraz. Zaufałem jednak trenerowi. Po czasie zrozumiałem, dlaczego to zrobił. Po prostu nie byłem jednak jeszcze gotowy na tak duże wyzwanie, jakim było granie od deski do deski w PlusLidze. Za to w XIX czy XX kolejce wyszedłem na boisko i wygrywaliśmy z Asseco Resovią Rzeszów czy Jastrzębskim Węglem.
Gianni to też taki człowiek, który przyjdzie do ciebie, porozmawia, zapyta co słychać w domu. Jest niesamowicie rodzinny, przykłada do tego dużą wagę. Nikola takich wątków z nami nie porusza, taki jest i my to akceptujemy.
Cretu był idealnym rozwiązaniem na następcę Grbicia w drużynie ZAKSY. Pod jego rękę trafił Marcin Janusz, Norbert Huber – czyli zawodnicy, którzy wchodzą na głęboką wodę – w miejsce za Bena Toniuttiego czy Kuby Kochanowskiego. Trener Cretu poświęcał im bardzo dużo czasu i poprowadził ich tak, że osiągnęliśmy wspólnie super wyniki, wykręcając najlepszy sezon w dziejach klubu.
Osobiście uważam, że Gianni Cretu i Nikola Grbić to dwóch najlepszych trenerów na świecie w dzisiejszej siatkówce. Nie pracowałem z Roberto Piazzą, o którym słyszę wiele dobrego i na pewno fajnie byłoby kiedyś się spotkać. Jest też Andrea Giani, który również zaliczany jest do światowej czołówki. Dla mnie jednak to Gianni i Nikola są najlepszymi w moim przekonaniu.
Co na to Tuomas Sammelvuo? To mieszanka tej dwójki dająca kontynuację sukcesów dla ZAKSY?
Na pewno nie było mu łatwo przyjść do klubu, który ma za sobą dwie wygrane Ligi Mistrzów z rzędu. To już na samym starcie jest gigantyczna presja. On to jednak przeszedł i potrafił nam niesamowicie zaufać. Wsłuchiwał się w zespół, który dostał. To było coś niezwykłego, bo potrafił przy tym dodać coś od siebie, co okazało się odpowiednim uzupełnieniem dobrze funkcjonującego organizmu.
Swoje Fin musiał jednak dołożyć. Jakim jest szkoleniowcem można się było przekonać chociażby podczas turnieju kwalifikacyjnego. Słyszałem, że spodziewałeś się awansu Kanadyjczyków?
Czułem, że są świetnie przygotowani i to ich impreza docelowa. Dokładając do tego warsztat trenerski od Tuomasa, nie mogłem przewidywać inaczej. Gratulacje dla Kanady, dobrze wiedzieli, że awans na podstawie rankingu FIVB jest trudny do osiągnięcia, ale wytrzymali do samego końca.
A jak dużo dała ci siatkówka plażowa z dzisiejszej perspektywy gry w hali?
Mnóstwo, przede wszystkim pod względem technicznym. Jeśli nie masz techniki, to na plaży zginiesz, to dobrze znana zasada. Dzięki temu staram się korzystać z różnych wariantów gry w ataku. Pewnie w bloku też jest trochę łatwiej. Ale najbardziej postawiłbym na korzyściach płynących z gry w obronie, której nauczyłem się grając w siatkówkę plażową. Czytanie grania, ustawienie, obrona ciosu, rzut do kiwki, chowanie rąk w bloku. Jest tego naprawdę sporo.
W siatkówce halowej zdarza się, że do dziesiątego punktu w secie nie dotknę piłki. A w przypadku plażówki cały czas jesteś w grze. Cieszę się, że te pięć lat na boiskach plażowych przytrafiło się w moim przypadku w najważniejszym okresie, rozwoju. Uczyłem się odbijać dołem, górą, totalne podstawy.
Niestety, jako byłemu plażowiczowi jest mi smutno i przykro, patrząc na to, w jakim kierunku idzie siatkówka plażowa w Polsce. Dobrych parę lat temu, jak grałem w duecie z Dominikiem Witczakiem czy Sebastianem Kaczmarkiem, to poziom był dużo wyższy. Nie mówię o reprezentacyjnych parach, a o krajowych rozgrywkach.
Kiedyś o wejście do turnieju głównego w Polsce trzeba było się nieźle napocić. A teraz oglądam finał mistrzostw Polski, a tam są wyniki 21:11, 21:12. I to nie grają pary kadrowe z kimś przypadkowym, grającym tylko latem. To bardzo smutne. Przekłada się to później na pozycję polskich duetów walczących np. w młodzieżowych mistrzostwach, czy to świata czy Europy. Nie przypominam sobie sukcesów od czasów mojego rocznika.
Inna sprawa to siła halowej siatkówki. Ona przyciąga siatkarzy, nie chcących grać tak chętnie w plażówkę, jak kiedyś. A taka droga na skróty wcale nie musi być kluczem.
Skąd u ciebie takie szpileczki wbijane w mediach społecznościowych? Taka natura, przekora, chęć wskazania danego problemu szerzej?
Pewnie pytasz o „nieudolnych”?
To jeden z takich przykładów.
Robimy dla tej reprezentacji wszystko, dajemy z siebie maksimum. Tyle, na ile możemy, często na limitach własnego zmęczenia. I nagle przychodzi mecz z Belgią, otwierający turniej kwalifikacyjny. Rywale mają za sobą dłuższy czas na przygotowanie do starcia z nami, odpadając wcześniej z mistrzostw Europy. Dodatkowo docieramy na miejsce dwa dni przed pierwszą piłką rywalizacji. A i tak wygrywamy 3:2. Czytam jednak na Sport.pl, że gramy „nieudolnie”. To był dla mnie policzek.
Oddajemy całą energię na to, żeby wygrać. Wygrywamy. A tu się okazuje, że pojawiła się w naszej grze nieudolność. Po tej sytuacji raczej nie udzielę wywiadu panu Łukaszowi Jachimiakowi, nie chcę tej osoby nawet poznawać. Jego artykuł był po prostu nie na miejscu i swojego zdania nie zmienię.
Co ciekawe, po wrzuceniu w media społecznościowe tego tematu „nieudolności”, dostałem bodajże z 300-400 odpowiedzi na Instagramie. Ani jedna nie była negatywna w stylu: Kaczmarek, co ty robisz, po co to, itd. Czy że odwaliła mi sodówka po sukcesach. A wierz mi, że dla mnie to też jest coś nowego, kiedy przechodzę ulicą i po stu metrach ktoś zaczepi, poprosi o autograf czy zdjęcie. To jest niezwykle miłe, pokazuje zainteresowanie siatkówką.
My teraz siedzimy i rozmawiamy spokojnie. Mam do ciebie wielkie zaufanie. Wiem, że ten wywiad jest po to, żeby ludzie mogli poczytać trochę od środka, jak wyglądały ostatnie miesiące reprezentacji Polski. Bo to wydaje się być interesujące, czy jak ja to widziałem, co się działo, itd. Tak samo mógłbym powiedzieć, że lubię rozmawiać z panem Wojtkiem Marczykiem z RMF FM. A na drugim biegunie są sytuacje pokroju „nieudolnych” czy zmianie tytułu przy wywiadzie z Bartkiem Kurkiem w trakcie mistrzostw Europy. Uważam, że o wartościowe treści trzeba walczyć i podkreślać dobrą robotę. Ale kiedy pojawia się coś, co ma pewnie podbić klikalność, to ja reaguje, bo to nie pomaga nikomu.
Rozmawiacie często w kadrze o historiach typu „Leon nie śpiewa hymnu”, „Semeniuk jest ciągnięty za uszy przez trenera”, itd?
Nie ma co oszukiwać, że o tym nie wiemy, bo wiemy. Nikola mocno uczula nas na takie treści. Żeby nie czytać, bo w Polsce jest wielu trenerów, jeszcze więcej ekspertów od siatkówki, więc zawsze może się trafić jakaś dziwna treść. Umówmy się, każdy ma prawo do własnego zdania i już. My rozmawiamy między sobą, ale nie są to tematy, które stają się najważniejszymi. Nie znajdujemy się jednak poza internetowym światem.
Który sukces kadrowy świętowaliście najhuczniej w 2023 roku?
Oj, zdecydowanie Ligę Narodów i mistrzostwa Europy. Fajnie się złożyło, że praktycznie w 90 procentach mogliśmy świętować w gronie naszych partnerek. W Gdańsku było szczególnie łatwo, bo wiadomo, granie w Ergo Arenie nad Bałtykiem, to ma swój kapitalny klimat. Ale i w Rzymie nie było większego kłopotu, bo połączenia ze stolicą Włoch z Polski są całkiem niezłe. Mam wrażenie, że świętując wspólnie, nie tylko w gronie męskim, dużo lepiej się bawiliśmy. I fajnie, że tak wyszło.
Zostając w klimacie celebracji, Norbert Huber spisał się ze słynną kolacją? Przypomnijmy, że to kara od trenera Grbicia za spóźnienie się na oficjalne spotkanie z Mateuszem Morawieckim.
Haha, zdecydowanie się spisał! (śmiech)
Niemal każdy zjadł po steku, jedzenie było pyszne. Cóż, myślę, że Norbert następnym razem będzie już na czas. Nie wiem dokładnie, ile zapłacił, ale byliśmy w gronie 27 osób, tyle ile liczy nasza kadra zawodników i sztab. Z tego co widziałem, jedynie Grzesiek Łomacz wyłamał się ze steku, bo jest wegetarianinem. Zdecydował się chyba na sushi. Rachunek nie mógł zatem wyjść zbyt przyjemny do płacenia.
Dostałeś kilka lat temu swoje drugie życie. Kilkanaście dni temu dowiedziała się o tym cała Polska, poprzez gest, na który się zdecydowałeś. Jak ważne było dla ciebie przekazanie medalu na ręce księdza Aleksandra Gendery?
Ta sprawa była bardzo istotna, jeśli spojrzę na to, co działo się ze mną właściwie przez całe życie. Masz rację, że dostałem drugie życie, byłem na wielkim zakręcie. Zapalenie mięśnia sercowego, które przeszedłem, było ogromnym ciosem. Mogłem przestać grać w siatkówkę, mogło skończyć się tragicznie. Jestem jednak osobą bardzo wierzącą, nie wstydzę się tego. I czuję, że wiara pomaga mi w tym, w jakim miejscu obecnie jestem.
Ksiądz Gendera jest moim bardzo dobrym znajomym, może nawet przyjacielem. Przyjeżdża praktycznie na każdy mecz reprezentacyjny, jest również obecny na meczach ZAKSY. To wielki fan siatkówki i sportu. Dla mnie to był gest wdzięczności wobec niego, ale też całej społeczności. Bazylika w Krotoszynie ma teraz u siebie mój złoty medal mistrzostw Europy. Tutaj przyjmowałem wszystkie sakramenty, również moja rodzina, brałem ślub. To szczególne miejsce.
Wiem również dobrze, ile osób z miasta trzyma za mnie kciuki na co dzień. Choć w taki sposób mogłem im się odwdzięczyć.
Na koniec zapytam o twojego brata. Słyszałem, że też ma sportowe zacięcie?
Kacper jest dziesięć lat młodszy ode mnie, właśnie zaczął studia. Co ciekawe, jest bardzo podobny do mnie i wyższy od starszego brata. Ja mam 204, a on 206 cm wzrostu. Jesteśmy kompletnie różni. Brat skończył liceum z świadectwem z paskiem, matury też poszły mu świetnie. Teraz postawił na AWF w Poznaniu.
Sportowo postawił na tenis. Na pewno chciałby coś robić związanego z tenisową rzeczywistością. W siatkówkę nie chciał grać i ja tę decyzję szanuję. To, że ja gram nie znaczy, że on musi iść drogą starszego brata. Jestem z Kacpra bardzo dumny, że swoją ciężką pracą doszedł do miejsca, w którym jest dzisiaj. Będąc przy tym bardzo skromnym chłopakiem. Lubimy rozmawiać o sporcie, tenis czy dart to są częste tematy przez nas podejmowane. Na pewno może na mnie liczyć, najważniejsze, żeby był szczęśliwy.
Czytaj też:
Piotr Śliwka dla „Wprost”: Siatkarsko trochę trudno wyjść z cienia brataCzytaj też:
Saliha Sahin dla „Wprost”: Mój najlepszy mecz w karierze? Przyszłoroczny finał igrzysk olimpijskich